Przez dwanaście lat, równolegle ze szkołą podstawową i liceum, chodziłam do szkoły muzycznej, głównie na lekcje fortepianu. Grałam z nut i na pamięć. Najpierw gamy i pasaże, potem etiudy, sonaty, preludia. Bacha, Chopina, Rachmaninowa, Clementiego, Debussy'ego. Przy tej samej Pani Gniazdowskiej.
Miałam też lekcje umuzykalnienia, harmonii, historii muzyki, kształcenia słuchu. Akompaniament i chór. Rozmów tysiące na każdy temat i wsłuchiwanie się w czarowną grę kolegów podczas przerw między zajęciami. Siedzenie na podłodze, wyłożonej wykładziną na szkolnym korytarzu, dużo śmiechu i fantastyczni ludzie. Nie zdążyłam zbyt długo posiedzieć na placu zabaw, bo z jednej szkoły szłam do drugiej. Popołudniami zachwycałam, bardziej lub mniej, moich blokowych Sąsiadów, grą na pianinie. A oni, ani razu przez te dwanaście lat, nie mieli mi za złe całej gamy prób i błędów, fałszów i brzdękolenia, za co jestem im niezmiernie wdzięczna.
Czerń i biel klawiszy śniły mi się przez długi czas po skończeniu szkoły, ale nigdy (do niedawna) na poważnie nie wróciłam do samego grania. Jeszcze przez kilka lat po dyplomie zdarzało mi się, odruchowo, ustalać w myślach który to interwał wygrywa, gwiżdżąc, przejeżdżający pociąg. Widziałam zarys melodii na pięciolinii każdej piosenki. Łapałam się na tym, że czegoś mi brakuje, że przecież pani czeka w pustej sali z czarnym fortepianem, a ja nie przycięłam paznokci i nie poszłam na lekcję...
Nigdy jednak nie byłam wirtuozem. Raczej odtwórcą. Czerwieniłam się już podczas otwierania klapy klawiatury. Moje stare pianino, z pękniętą płytą, z nigdy nie dostrojonymi klawiszami F i h2. Miało niemal sto lat, gdy trafiło do naszej rodziny i czekało, aż ktoś na nowo wydobędzie z niego coś więcej, niż W las kotek na płotek, czy Dla Elizy. Okazało się, że tym kimś będę ja.
Jednak po po dwunastu latach ponownego życia, znowu stało się meblem. Nie grałam ani podczas studiów, ani w Stanach. Nie zabrałam go ze sobą z mieszkania mamy. Po wybudowaniu naszego domu, nie potrafiłam znaleźć miejsca na to pianino. Teraz wiem, że nie była to kwestia fizycznej przestrzeni. Musiałam je znaleźć w sobie.
Pewnego dnia, zupełnie przypadkiem, spotkałam dawnego Sąsiada z piętra wyżej, kolegę z dzieciństwa, który mieszkał nad nami w bloku. Po wstępnych uprzejmościach zapytał wprost, jak potoczyła się moja kariera związana z graniem na pianinie? Na szczęście nie czekał długo na moją przykrą odpowiedź, bo sam roztoczył przede mną wspomnienia dźwięków pięknych utworów, które słyszał przez całe dzieciństwo, zupełnie pomijając początkowe lata etiud i pasaży, które po prostu MUSIAŁY go wkurzać. Nie, nie wkurzały. A kumple, którzy go odwiedzali, z którymi grał na komputerze, dopytywali go o tą laskę od Szopena... Mówił do mnie z podziwem i szczerym westchnieniem, jakie robi się wspominając coś naprawdę miłego...
Po tej krótkiej, zaskakującej rozmowie, wracało do mnie pytanie: co ja zrobiłam z moim talentem? z umiejętnością? z muzyką?
??
Któregoś kolejnego dnia, tak zwyczajnie niezwykłego, jakie uwielbiam sobie uświadamiać od parunastu lat życia z moim Bartkiem, oglądając razem film, usłyszałam Światło księżyca Claude'a Debussy. Przepiękny, bardzo znany utwór, często wykorzystywany, grałam go na dyplomie, znałam na pamięć tonację, pierwsze dźwięki, przypomniałam sobie emocje, w które wchodziłam podczas gry, konieczne do wiarygodnej interpretacji. Muzyka zawsze przecież o czymś mówi, nie jest wystukaną palcami melodią, a raczej opowieścią, pełną piano i mezzoforte, largo lub vivace (tak, tak, wszystkie one zapisane są zawsze po włosku!). Siedząc tak na kanapie, wzruszyłam się, jak zawsze, gdy uświadamiam sobie te dwanaście lat i gdy pod palcami czuję niewidzialne białe i czarne klawisze, a z nich melodię każdą, moją. Palce same układają się do gry.
Szepnęłam, że to umiem, że grałam, że to mój utwór... a Bartek jakby na to czekał. Z ulgą niemal wskazał miejsce w naszym salonie, gdzie już widzi moje stare pianino, cierpliwie czekające na ten moment w mieszkaniu mamy. Miesiąc później stanęło w idealnym kącie przy wyjściu na taras. Idealne. Doczekane.
Do dziś zagram to, co zobaczę w nutach. Wystarczy rozgrzać palce, ustawić kartki z pięcioliniami zapisanymi muzyką. I grać. Bartek poprosił mnie o swoje ulubione utwory, które dotąd słyszał na youtube. Fortepianowe. Wyszukuję zapisanych nut ukochanych fragmentów soundtracków. Wracam do mnóstwa własnych starych nut, pożółkłych, podartych, ale bezcennych, bo z ręcznie zapisanymi uwagami mojej Pani Gniazdowskiej.
Udało się nastroić F i h2. Udało się zaprosić na właściwe miejsce większość dźwięków. Z radością odkrywam, że moja gra nikomu nie przeszkadza, a po podniesieniu rąk znad klawiatury, słyszę oklaski:)
Gram. Gram na moim starym pianinie. W naszym domu słychać muzykę na żywo. Uwielbiam...
Jednak po po dwunastu latach ponownego życia, znowu stało się meblem. Nie grałam ani podczas studiów, ani w Stanach. Nie zabrałam go ze sobą z mieszkania mamy. Po wybudowaniu naszego domu, nie potrafiłam znaleźć miejsca na to pianino. Teraz wiem, że nie była to kwestia fizycznej przestrzeni. Musiałam je znaleźć w sobie.
Pewnego dnia, zupełnie przypadkiem, spotkałam dawnego Sąsiada z piętra wyżej, kolegę z dzieciństwa, który mieszkał nad nami w bloku. Po wstępnych uprzejmościach zapytał wprost, jak potoczyła się moja kariera związana z graniem na pianinie? Na szczęście nie czekał długo na moją przykrą odpowiedź, bo sam roztoczył przede mną wspomnienia dźwięków pięknych utworów, które słyszał przez całe dzieciństwo, zupełnie pomijając początkowe lata etiud i pasaży, które po prostu MUSIAŁY go wkurzać. Nie, nie wkurzały. A kumple, którzy go odwiedzali, z którymi grał na komputerze, dopytywali go o tą laskę od Szopena... Mówił do mnie z podziwem i szczerym westchnieniem, jakie robi się wspominając coś naprawdę miłego...
Po tej krótkiej, zaskakującej rozmowie, wracało do mnie pytanie: co ja zrobiłam z moim talentem? z umiejętnością? z muzyką?
??
Któregoś kolejnego dnia, tak zwyczajnie niezwykłego, jakie uwielbiam sobie uświadamiać od parunastu lat życia z moim Bartkiem, oglądając razem film, usłyszałam Światło księżyca Claude'a Debussy. Przepiękny, bardzo znany utwór, często wykorzystywany, grałam go na dyplomie, znałam na pamięć tonację, pierwsze dźwięki, przypomniałam sobie emocje, w które wchodziłam podczas gry, konieczne do wiarygodnej interpretacji. Muzyka zawsze przecież o czymś mówi, nie jest wystukaną palcami melodią, a raczej opowieścią, pełną piano i mezzoforte, largo lub vivace (tak, tak, wszystkie one zapisane są zawsze po włosku!). Siedząc tak na kanapie, wzruszyłam się, jak zawsze, gdy uświadamiam sobie te dwanaście lat i gdy pod palcami czuję niewidzialne białe i czarne klawisze, a z nich melodię każdą, moją. Palce same układają się do gry.
Szepnęłam, że to umiem, że grałam, że to mój utwór... a Bartek jakby na to czekał. Z ulgą niemal wskazał miejsce w naszym salonie, gdzie już widzi moje stare pianino, cierpliwie czekające na ten moment w mieszkaniu mamy. Miesiąc później stanęło w idealnym kącie przy wyjściu na taras. Idealne. Doczekane.
Do dziś zagram to, co zobaczę w nutach. Wystarczy rozgrzać palce, ustawić kartki z pięcioliniami zapisanymi muzyką. I grać. Bartek poprosił mnie o swoje ulubione utwory, które dotąd słyszał na youtube. Fortepianowe. Wyszukuję zapisanych nut ukochanych fragmentów soundtracków. Wracam do mnóstwa własnych starych nut, pożółkłych, podartych, ale bezcennych, bo z ręcznie zapisanymi uwagami mojej Pani Gniazdowskiej.
Udało się nastroić F i h2. Udało się zaprosić na właściwe miejsce większość dźwięków. Z radością odkrywam, że moja gra nikomu nie przeszkadza, a po podniesieniu rąk znad klawiatury, słyszę oklaski:)
Gram. Gram na moim starym pianinie. W naszym domu słychać muzykę na żywo. Uwielbiam...