czwartek, 2 lipca 2020

lato



Czasami zdarzają się dni pełne euforii. Takie, gdy wydaje się, że wszystko jest możliwe, że wiele jeszcze przed nami i w ogóle, że życie jest piękne!
Zmęczenie wydaje się całkiem do zniesienia. Rodzicielskie obowiązki nie tak istotne, jak dzień wcześniej. Dzieciom chce się dać tyle samo wolności, co sobie, a przynajmniej więcej jej, niż zwykle, bo przecież dzieci, to dzieci, mogą iść ścieżką własną, która rzadko jest i naszą. A może i naszą jest, tylko pokonują ją sobie znanymi krokami i sobie znanym tempem. 


Dzisiaj trafił mi się właśnie taki dzień. Niby nic szczególnego się nie wydarzyło, tym bardziej, że ten poprzedni był okropny. Ale moje dzisiaj zaczęło się od słońca, które - dopiero przed ósmą! na obwodnicy przy Antoninach - postanowiło otulić mój lewy policzek swoimi wszystkimi promieniami. Jak ciepły pocałunek, nie do przeoczenia. Zielone światła, żarciki w pracy, zapowiedź spokojnego lata. 




Ach i te nowe kolory w mieszkaniu mojej Mamy! Odcienie miętowych landrynek, jeziora o zimowym poranku, nieba przed wschodem słońca. Uzupełnione porcelaną i bielą i niemal odczuwalnym ciepłem drewnianych stołów, krzeseł i drzwi. Radość mojej Mamy ze zmian ucieszyła mnie ogromnie i przywołała wspomnienia z dzieciństwa. Już wtedy uwielbialiśmy przemeblowania, choćby te najmniejsze, w pokoikach w bloku z wielkiej płyty, choć zawsze z trudem wpasowywałam nasz dom w to określenie. Ani z płytą, ani z szablonem nie miał nic wspólnego. W naszym domu zawsze było ciepło, od drewna i bliskości. Nie była to jednak bliskość nadzwyczaj romantyczna, raczej zdyscyplinowana i przejrzysta, oczywista,
 w zasięgu matczynego wzroku, prostych i nieuznających sprzeciwu zasad, i wplecionej w to wszystko ogromnej miłości, troski i odpowiedzialności.




Wdzięczna jestem naszej Mamie za ten dom, za to ciepło, które zabieraliśmy ze sobą w każdą z samodzielnych już podróży i które nosimy w sobie do dziś. 






Lato wokół naszego domu zazwyczaj przepływało lekko i słonecznie. Mam nadzieję, że tak będzie i w tym roku. Nie przeszkadzają mi zbytnio nawet te deszczowe i chłodniejsze dni, burze i błyskawice, one przynoszą wręcz ulgę i pozwalają ścianom ochłonąć po minionych upałach. Silny wiatr rozwiewa włosy, miesza  i obiecuje, uwielbiam wsłuchiwać się w jego szum i obserwować, jak targa zielenią w naszym ogrodzie, jak przewiewa trudne myśli i pomaga się od nich uwolnić...

Ogród budzi się już w maju, lawenda wypuszcza zielone gałązki, klony z tygodnia na tydzień wypełniają swoje korony liśćmi. Najpierw ten jasnozielony i flamingo, potem ciemny i bordowy. W zeszłym miesiącu przybyło nam kolejnych kilkanaście małych, nowych klonów plus miłorząb i cudowny krzak rozmarynu! Przytulam się do niego, oplatam twarz gałązkami i już jestem w swoim czarownym świecie. Rozmaryn... rozmaryn... trafił w moje ręce zupełnie przypadkowo, w jednej z leszczyńskich uliczek, bocznych, w kwiaciarni w bramie, pełnej ciemnej, ale świeżej zieleni i donic, stał przy schodkach i wrócił z nami do domu. Ze wszystkich kwiatów, których mi mąż na co dzień nie kupuje, najbardziej wzruszają mnie kolejne drzewa z okazji rocznicy ślubu i teraz ten rozmaryn...


Każdy z nas dostaje czas. Od świtu do zmierzchu. Od dnia narodzin do ostatniego oddechu.
Czas. Nie do zatrzymania, może za wyjątkiem tych paru miękkich miejsc w sercu, które odzywają się na widok lub dźwięk, na zapach lub tak po prostu, na wspomnienie emocji, które z czasem wygrywają... Cieszę się na to lato bez dłuższych wyjazdów, być może bez podróży w ogóle, ale nie szkodzi. Prowansję, Włochy, Szwajcarię mamy na wyciągnięcie ręki. Wystarczy chcieć, wystarczy bardzo chcieć, odetchnąć głębiej, zaparzyć dobrą kawę i przejść się wśród krzaczków lawendy, spotkać się z przyjaciółmi, powspominać wspólny czas i to, co nam dał. Usiąść na ławce drewnianej pod własną kuchnią i oddychać. Nie czekać. Nie żałować. Oddychać.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz