środa, 27 września 2023

z lekkością nienachalności, szelestem niewidzialnych gestów i mgnień


Mgła. Tajemnica. Zaproszenie, obietnica nieziemskości. 

Rosa. Mieniąca się zachęcająco w miejscach, gdzie padają na nią promienie porannego słońca. W cieniu zapowiada zbliżającą się jesień. jej kroki nadal tłumi jednak potrzeba ciepła i beztroski, skutecznie, miejscami.

Wspomnienie lata tańczy jeszcze wokół nas, rozgrzewając w południe pomaga wejść łagodnie w sprawdzanie planu lekcji i rozkładu jazdy pociągów do nowej szkoły. Pomaga przełknąć chłód szkolnego korytarza, zanim wybiegnie się z niego ponownie na zewnątrz, mrużąc oczy. 

Pożegnałam lato z bagażem nieco cięższym, niż upragnione wspomnienia i resztki piasku w walizce. Ogarniam te wspomnienia ramionami, niemal je dźwigam, niosąc przez ganek do domu z uśmiechem pod powiekami. Spuszczam niżej głowę, rozważając, co z tych ramion chciałabym wypuścić, co mogłoby mi gdzieś przez palce przelecieć, ale nadal nic wymsknąć się nie chce. Siadam więc na bujanym wiszącym fotelu, układam na kolanach obrazy, słowa, zapachy i trochę smutku. Troski krążą, jak komar, jak mucha, ale udaje mi się jeszcze ruchem dłoni niedbałym sponad głowy je rozganiać. Na jakiś czas. 

Troski. 

Czasem ziarenka piasku wywołują przyjemne wzruszenie. Czasem jednak jedno ziarenko potrafi zgrzytnąć między słowami, podrażnić oko, doprowadzając do łez i być niczym więcej, niż ciałem obcym.






Z lekkością nienachalności, szelestem niewidzialnych gestów i mgnień, staję się najdroższą mi osobą. 

Dla siebie. 

Otulam się odwagą i gotowa jestem wyciągnąć do siebie dłoń. Przyciągnąć mnie do siebie, nie od nowa, ale ponownie. 



niedziela, 25 czerwca 2023

Stanley Tucci

 


Podczas ostatniej wizyty w popularnym sklepie z książkami spojrzał na mnie Stanley. Bez wahania, z wewnętrznym uśmiechem, którego i tak nigdy nie udaje mi się ukryć przed światem, wyszliśmy razem, jak trochę starzy, a trochę nowi znajomi.

I tak nadeszła niedziela. A z nią mała sałatka z arbuza, czarnych oliwek, wędzonego twarogu i bazylii. Zupełnie spontanicznie, tuż po obiedzie, chwyciłam nieskazitelnie czystą, co uwielbiam, lampkę do białego wina, wlałam do połowy cudownie schłodzonego rieslinga i próbowałam zrobić kilka zdjęć z tą lampką, książką, z lawendą i słońcem w tle. Zanim w ogóle poczułam tego wina smak. Lubię robić zdjęcia. Czasem nie mogę się wręcz opanować, a w dobie komórek (ktoś proroczo nazwał telefony cell/komórka), będące przedłużeniem dłoni, trzecim okiem i uchem, kolejne kadry strzela się między mrugnięciem a oddechem… ehhh… Próbowałam więc ujęcia w powietrzu, na ziemi, rozmyte bardziej lub mniej. Wina nie zdążyłam jednak zasmakować, lampka miękko opadła na trawę, nieznany mi smak potencjalnego zapomnienia bezpowrotnie zniknął między źdźbłami. 

(tu kolejne westchnienie)

Wróciłam do kuchni, wybrałam większą, brzuchatą lampkę pod tytułem "zmieszczę dużo kostek lodu, plastry pomarańczy i rozmaryn". Całość uzupełniłam prosecco. 

Gdy latem zawczasu zasłonimy rolety w oknach w kuchni i jadalni, nasz salon zalewa wrażenie chłodu. Bose stopy ułożyłam wdzięcznie na sofie, zachwycając się paznokciami pomalowanymi prawdziwym lakierem w kolorze ciemnej czereśni. Plecy oparłam o podłokietnik, lampkę pod tytułem "zmieszczę wszystkie twoje pragnienia", do połowy pełną, postawiłam obok sofy na starym okrągłym drewnianym stołku, służącym do gry na pianinie. Stołek od góry obity jest skórą niewzruszenie przybitą metalowymi ćwiekami. Ma kilkadziesiąt lat, regulowane siedzisko, w którym mój młodszy brat widział kierownicę rajdowego samochodu w czasach, gdy liczba własnych zabawek mieściła się na palcach jednej dłoni. 

Założyłam okulary do czytania, gładząc okładkę niewielkiej książki, z którą miałam spędzić to popołudnie wyczułam pod opuszkami wypukłość liter Stanley Tucci i Smak. Oryginalny tytuł bliższy jest mojemu sercu. W ogóle jest mi bliższy. Taste. My Life Through Food. Prawda?

Po powąchaniu książki, słowie na początek i krótkim wstępie, tuż przed pierwszym rozdziałem pod tytułem "Czego się napijecie?" nie miałam wątpliwości, że idealną towarzyszką w tym momencie będzie soundtrack do filmu Julie i Julia, w którym Stanley gra męża Julie Child, amerykańskiej autorki książek kucharskich. 

Stanleya Tucci uwielbiam od dawna już, uwielbiam barwę jego głosu, sposób, w jaki kontroluje mimikę i ton, i mowę ciała. Uwielbiam to, jak opowiada o winie, włoskimi makaronie, oliwie z oliwek, czosnku i całej gamie kulinarnych smaczków w swoich postach na instagramie. Dlatego nasza przyjaźń ma potencjał. Wszak w poprzednim życiu byłam Włoszką.

Nawet nie wiem kiedy mija nam pierwsze kilkadziesiąt stron, książka pachnie zwykłością drukarskiego papieru i świadomością jej dotykalności. Wzrok niespiesznie spaceruje po zapisanych słowach, wywołując u mnie uśmiech co parę akapitów.  Stanley opowiada o smakach dzieciństwa, przeplatając je przepisami na makaron z czosnkiem, sos pomidorowy i pomidorową sałatkę, które chłonę z ulgą, bo zaskakują prostotą i brakiem potencjalnie oczywistego nawiązania do żelaznych reguł panujących we włoskiej kuchni. Opisuje, jak to było w kuchni jego mamy, co jest mi bardzo bliskie. Nie ze względu na umiejętności kulinarne mojej mamy. Mamą ze Stanlejowej książki jestem ja. Instynkt macierzyński ciasno spleciony z wnikliwym badaniem podniebnych potrzeb własnych dzieci. Podniebnych od podniebienia. Bez nakazów i nieuchronności związanych z nimi wyrzutów sumienia. Raz po raz odrywam się od tekstu, zsuwam z nosa okulary i podnoszę głowę w kierunku nieba za największym w naszym domu oknem. Jest brudne tylko do wysokości tui. Ponad nimi widać tylko błękit i drobne obłoki. Na wysokości nieba wszystko jest łatwiejsze i jakieś jaśniejsze. I lepiej wygląda. Uśmiecham się znowu, na myśl o Stanleyu Tuccim w krótkich portkach, w których biegał po amerykańskich i włoskich uliczkach i podwórkach w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jak nie smarował ugotowanych kolb słodkiej kukurydzy masłem ("na litość boską, nie"). Zamiast tego masłem smarowano kawałek domowego chleba, a dalej tym chlebem smarowało się posoloną kolbę. Powstawały w ten sposób dwie potrawy, z czego najpyszniejsze w domu Stanleya okazywały się kęsy tego domowego chleba, a z nimi słodycz kukurydzy, sól i aksamitna grzeszność masła.

Odrywam się na chwilę od książki i moich bosych stóp wdzięcznie ułożonych na sofie, żeby zapisać wszystko to, co właśnie pojawiło się w mojej głowie, jak niewidzialny sznur gęsi, o których wiesz, że nad tobą przelatują, mimo, że ich z pomiędzy chmur nie widać, jak ulubioność znajomego zapachu, który może minąć, zanim przypomnisz sobie skąd ta znajomość i od kiedy. Zapisuję. I wtedy. Z lekkością nienachalności, szelestem niewidzialnych gestów i mgnień, staję się najdroższą mi osobą. Dla siebie. Drżę. Otulam się odwagą i gotowa jestem wyciągnąć do siebie dłoń. Przyciągnąć mnie do siebie, nie od nowa, ale ponownie. Przestrzeń wypełniam muzyką, dźwiękami, które kocham. Sowami, przed którymi nie ucieknę. Planuję podróż, nieustanną podróż, czuję smak. To wszystko, co kocham...

Wracam do czytania.

Na dnie brzuchatej lampki pozostał już tylko rozmaryn. Rozcieram go miedzy palcami, zachłannie wciągając aromat przez nozdrza, serdeczny palec muska przy tym delikatnie, bo z natury, wargi moich ust, sadzając moje wszystkie zmysły wygodnie we własnej ukochanej strefie komfortu...

Życie. Smakuję.


środa, 29 czerwca 2022

gdy wiatr muska dla uwagi



Spędziłam dziś całe przedpołudnie w Limone. Słońce grzało, wiatr pozwalał sobie na zaledwie delikatne uwagi, muskając moje policzki niewidzialnym dotykiem znanej mi dobrze błogości. Niebo było absolutnie bezchmurne, miasteczko ciche, świadome faktu, że za chwilę kamienne ścieżki wypełnią hałaśliwi turyści, ale i tego, że zostawią oni nową dawkę zachwytu i sporą część swoich dochodów.

Zwykle wybieramy miasteczka na zachodnim brzegu jeziora, by móc cieszyć się słońcem od jego wschodu do zachodu, nie tracąc przy tym widoku na taflę ciemnogranatowej wody i odbijające się       w niej pasmo gór. Dość wybrednie dobieram puzzle całej letniej włoskiej wyprawy, wydeptuję niemal przyszłe ścieżki, jestem tam, w pachnącej piekarni, wśród wąskich uliczek, zanim faktycznie do nich dotrę. Zapisuję cudnie brzmiące nazwy maleńkich portów, kawiarni i manufaktur. Upewniam się, że zdołam podjechać na rowerze po croissanty  i jogurt cytrynowy na moje słynne włoskie śniadania. Gdzieś tam, w zakątku serca zdarza mi się zadrżeć na myśl, że to wszystko okaże się snem. Ale po chwili rozpisuję kolejną listę pod tytułem spakować, załatwić, przygotować. W tym roku otworzyłam nową kategorię: kupić na miejscu. 

Uspokajam oddech. Korzystam z zalet mojego wieku i doświadczenia paru pięknych lat wspólnego odkrywania własnych, choć tak cudownie wspólnych, ścieżek. Od początku oddychamy tym samym powietrzem. Gdy Bartek skręca w lewo, żeby nie wracać tą samą drogą, ja uśmiecham się zupełnie nie zaskoczona, podziwiając widoki po prawej. Do listy zabrać koniecznie dopisuję świecę o zapachu patchuli i czarnej róży i prawdziwie szklaną lampkę do wina. Z każdym rokiem uczę się campingowego minimalizmu łącząc go jednak z wyrafinowaniem pojedynczych chwil. Muszę ich nazbierać na cały kolejny rok, a może i dłużej. Cannobio trafiło się rok przed pandemią, ale swoją niezwykłą nienachalnością zaczarowało mnie na bardzo długo. Wystarczająco, by przeżyć. Tym razem ponownie Włochy, za chwilę ruszamy w Alpy, a za nimi nad jezioro. Po oddech. Po słońce. Powoli. Przywiozę stamtąd dużo słów, już to wiem, i parmezan i oliwę z oliwek. Przywiozę nadzieję i dobrą energię, spokój, podsumowania i nowe pragnienia. Radość. I trochę włoskiej opalenizny:)


środa, 11 maja 2022

z nie-pamiętnika pewnej kobiety, wpisy wczesnomajowe



poniedziałek

Najciekawsze z myśli układają mi się w głowie, gdy poziom decybeli w naszym domu spada do dwóch, czyli do szelestu prac klasowych, które poprawia mój mąż i jego szeptu podliczającego w niby pamięci mizerną ilość punktów przyznanych większości z nich.

Dzieci śpią.

Przyglądam się sobie w lustrze w większej łazience. Zdjęłam już soczewki, więc żeby móc dojrzeć doskonałości mojej cery, muszę nachylić się nad umywalką i zbliżyć twarz do tafli lustra na odległość czubka nosa plus dwa centymetry (bliżej lustro zaczyna parować). Wygląda to z pewnością groteskowo, ale przecież jestem sama, nikt na mnie nie patrzy. Uśmiecham się. Do siebie. Z wzajemnością:)

Nie ma chleba. Szlag. Nadal nie dość sukowate mam sumienie, żeby olać to, zostawić im po 2,5 złotego na drożdżówkę i czekać na rozwój, czyli poprawę własnej sytuacji. Nie mogę się przemóc, żeby zejść ze ścieżki matki Polki, nieszczęśliwej i zmęczonej i rzucić nas na głęboka wodę. Bo byłaby głęboka dla nas wszystkich. Mogłoby się okazać, ze i tak dla mnie samej najbardziej, bo trudność opanowania emocji i nabrania dystansu nadal oceniam w kategorii zdobycia któregokolwiek ze szczytu Himalajów. Dopóki czegoś nie zmienię, to nic nie zmienię. A w ogóle dlaczego tylko ja potrzebuje zmiany??

Jestem gruba. Czuję się gruba. Mało we mnie kobiecej kobiety. Przestałam zauważać, ze jestem nią ciałem. Całym. Widzę siebie tylko od łokci do dłoni, bo te potrafią upiec chleb, serniczek, przyrządzić cudowności z kuchni włoskiej, polskiej, własnej i po prostu przepysznej. Reszty, czyli mnie, nie widzę. Nie mamy w domu na tyle wysokiego i szerokiego lustra, żebym mogła w nim siebie zobaczyć z rękami, nogami i głową naraz. Trochę się z tego cieszę, a trochę nie. Cieszę się, bo przynajmniej nie przytłacza mnie widok niedoskonałości i krągłości. Nieświadomość prowadzi do świadomości pod tytułem: jest dobrze, bo nie widzę, że jest niedobrze. Ale gdy w końcu mam szansę spojrzeć na siebie od stóp do głów w sklepowej przymierzalni, przy niekorzystnym świetle i pogrubiającym lustrze, przeżywam szok (nigdy nie zrozumiem, dlaczego sklepy odzieżowe nie wprowadzą wyszczuplających tafli w lustrach w swoich przymierzalniach??).


czwartek

Dlaczego najtrafniejsze myśli, te, które uwielbiam myśleć, zasiadają bezczelnie w mojej głowie dokładnie wtedy, gdy nie mogę ich w żaden sposób zapisać? Czuję, że robią to z premedytacją. Pędzą, jak pociąg intercity. Mogłabym w sumie zanotować je kredką do brwi po papierze toaletowym (szanse może i by jeszcze były, gdyby chłopcy kupili ten papier, co zawsze (ja kupuję), bo ten teraz jest jakby oliwkowy, z ledwobarwnym ledwooliwkowym wytłoczeniem, które... ach, nieważne, w każdym razie nie podoba mi się, choć fakt, nie zaznaczyłam na liście zakupów, że mają kupić biały). Zły pomysł. Mogłabym ewentualnie zapisać parę słów szminką na lustrze, zmieściłby się niemal cały akapit.  Szminką na lustrze można wyznać miłość lub złość. Problem w tym, ze nie mam w domu ani jednej szminki, nie licząc bezbarwnej pomadki ochronnej.

Melodramat zaczyna się jednak, gdy uświadamiam sobie, jak niepowtarzalne i genialne są te moje przemyślenia, pomysły na opowieści, nowe tematy, historie, jak pięknie prezentowałyby się na tle papierowej kartki lub całej z nich książki. Ale ulatują ze mnie bez zatrzymania i możliwości odtworzenia. Z żalem rezygnuję z bardziej lub mniej nerwowego poszukiwania najbliższego zatemperowanego ołówka lub piszącego długopisu i kawałka papieru. Po kilku latach takich prób wiem już, że ciąg myśli urywa się po kilku krokach w głąb domu lub opuszczeniu pomieszczenia, w którym akurat jestem, w którym jestem sobie z moimi myślami, ale bez ów ołówka, długopisu, kartki, papieru. Zawsze trafiam na przystanki pod tytułem życie, czyli dźwięk kończącej pracę pralki, nieodwieszone po kąpieli ręczniki, sztuk 2, nieodniesione z dziecięcych pokoi, które mijałabym po drodze: kubki, szklanki, talerzyki i miseczki, sztuk więcej, niż rąk i pach (niepotrzebnego nie trzeba z wyliczanki skreślać).

Przypominam sobie o braku chleba, brak chleba oznacza wycieczkę do geesowskiego przed siódmą rano, o bólu w miejscu, gdzie nogi wychodzą mi skąd wychodzą (a miałam napisać z dupy...) i o tym, jakim cudem nie jestem szczupło normalna, skoro robię codziennie po domu jakieś milion set tysięcy kroków??!


wtorek

Ubrana dziś w ogrodowe gumiaki i ogrodowy bezrękawnik postanowiłam najpierw sięgnąć po przyjemność dla siebie, czyli kawę nie byle jaką z cynamonem. Zdjęcie na insta i opis: first coffee, then life. Miało być dowcipnie, a wyszło dosłownie. Z naciskiem na (cały) life. Ziemia okazała się zbyt sucha, żeby zieleninę dało się wyrywać bez wysiłku i wykańczania skórek przy paznokciach. Zadania z matematyki w klasie 4 zbyt niejednoznaczne na te porę roku/życia/popołudnia. Moje plany dojazdu rano do pracy rowerem z uśmieszkiem politowania zaczęły mi machać na pożegnanie. Znowu byłam spóźniona ze wszystkim o pół doby. Nic nie wychodziło. Nie posunęłam się o krok do przodu. Nie przeryłam połowy ogrodu, ani nie przesadziłam dwóch ostatnich doniczek z szeflerą. Wstawiłam zmywarkę, zrobiłam dzieciom gorzkie kakao z miodem i wciągnęłam kawałek focacci z rozmarynem i oliwkami umoczoną w kropli oliwy. O tak, pycha. Przypomniała mi się czosnkowa oliwa do pizzy, którą niedawno delektowaliśmy się w Tutti Santi. Nie było na co czekać, w środkowej szufladzie znalazłam pustą szklaną buteleczkę zamykaną na korek, korek też znalazłam. Wcisnęłam do niej kawałki czosnku i zalałam do połowy oliwą z oliwek. Oblizałam odruchowo usta, zaliczkowo, na poczet przyszłych smaków. Nalałam też świeżej wody do Truflowej miski i nasypałam jej karmy. Wróciłam do ogrodu, wyrwałam kilkadziesiąt małych skurwysynów chwastów, czyli jakiś mikron naszego wczesnomajowego ogrodu. Przy zachodzącym słońcu, siedząc na stopniach ganku, skończyłam czytać Sarah Moss i wtedy właśnie uznałam, że mogłabym tak pisać. Mogłabym pisać, jak Sarah. Mogłabym napisać książkę z moimi myślami, trącającymi się wzajemnie i porozumiewawczo. Musiałabym tylko zawsze mieć przy sobie maleńki notes, najlepiej zawieszony na tasiemce na szyi, i maleńki ołówek, z maleńką temperówką, żebym mogła go na czas ostro naostrzyć. Zapisywałabym je, te moje myśli, dokładnie w momencie ich występów. Ot i cały klucz do sukcesu.

Wypluwam reszty pasty z ust, przecieram umywalkę i lustro, wieszam porzucone ręczniki i kładę się spać. Dobranoc life. See u tomorrow.


środa

Mówiłam, że marzenia się spełniają. Leży przede mną prawdziwa normalnie książka. Z moim imieniem i nazwiskiem! Właściwie to gruby zeszyt w sztywnej lakierowanej oprawie. Piękny i zachęcający. Odkrywam, że moje imię i nazwisko wypisane jest na górze każdej nieparzystej strony. Parzyste przeznaczone są na notatki! 

Jak to jednak trzeba uważnie marzyć... :) Świadoma swych praw i obowiązków zostałam właścicielką "książki" autorstwa Dobry Dietetyk z planem zmiany własnych nawyków żywieniowych...

.

.

.

.

.

.

cdn.




sobota, 2 kwietnia 2022

dobry słuch

Gdy dzieci są w szkole po milion razy sprawdzam ich dzienniki elektroniczne. Jakbym miała być przez to bliżej nich. Jakbym pod tą szkołą stała. Wiem, kiedy dostają plusy i minusy, kiedy piątki, a kiedy uwagi. Za bardzo to wszystko poszło do przodu, za bardzo jestem mamą, za rzadko stricte sobą. A może wcale nie? 

Może powinnam ze sobą rozmawiać? Więcej i bardziej. Może potrzeba mi nazwać te myśli, a przez to je uporządkować. Niegdyś z większą łatwością łapałam światło, znajdowałam je i dostrzegałam. Uśmiechałam się wtedy do siebie a to światło się ode mnie odbijało. Bo tak działa uśmiech właśnie. Nieważne nawet, czy skierowany jest do kogoś, czy tylko do samego siebie, odbija światło i przez to jest tego światła więcej.
Może głębiej musiałabym oddychać, bo gdy głębiej, to i wolniej? I pełniej i chwile się wtedy wydłużają i bardziej je czuć. Zamknąć na chwilę oczy, żeby oczy nie napędzały tak szybko kolejnych myśli? Ach i znaleźć w ciągu dnia kawałek miejsca w grafiku i we własnym domu na... nic. Bo czuję, że z mojego nic powstałoby coś niezwykłego. Dwadzieścia minut nic, a z nich nowy post, muzyka, sernik bazyliowy lub umiejętne dostrzeżenie danej mi chwili, dosłyszenie świergotki ptaków, drugi rozdział książki.

Z trudem byłoby mi wypowiedzieć wszystkie troski komuś drugiemu. Nie wiem, z czego wynika moja nieustępliwa potrzeba rozwiązywania własnych problemów z samą sobą, bez pomocy psychologów, tabletek, weekendów w spa i godzin na telefonie z psiapsiółką. Od zawsze wolałam sama. W oparciu o siebie i w poczuciu bezpieczeństwa, że podejmowane przeze mnie decyzje są moje i to ja za nie wezmę całą odpowiedzialność. Że są dobre, nawet, jeśli potem bolą, ale są moje. Być może ciężko mi się je czasem niesie, ale lżej się robi, gdy mogę je na ziemi postawić, jako załatwione i zaraz potem w ramiona chwycić kolejne i kolejnych się podjąć. 
Każdy dzień jest trochę, jak podróż. Czasem wyglada, jak podróż autobusem między tymi samymi przystankami. Uparcie. Ale wystarczy ustąpić miejsca Cierpliwości, zagadnąć Tych, którzy tą samą trasą, tym samym autobusem od lat, z pozoru nieznajomi. Lub wysiąść wcześniej i pieszo przejść ostatni kawałek, wystawiając twarz do słońca albo moknąc w deszczu, zaciągać się świeżym powietrzem, zwolnić kroku albo dostać zadyszki ze szczęścia, bo dom przecież już blisko.




Stukały mi dziś niskie obcasy na kamiennej posadzce długiego szpitalnego korytarza, zanim zaczęły stukać na chodniku ciągnącym się nieskończenie długo w dół aż do wydeptanej cichej ścieżki prowadzącej na parking pod lasem. Zaniepokojenie lekarza i jego grymas przy wpisywaniu wstępnej diagnozy zdziwiły mnie najpierw. Potem przyszedł strach, ale już na tej podleśnej ścieżce miałam pewność, mimo miękkich kolan, że dam radę. Nawet jeśli ta podróż okaże się trudniejsza, już jest moja. Żeby tylko wysiąść z niej na tym samym przystanku, co zawsze, pod domem❤️

poniedziałek, 7 marca 2022

w marcu dwudziestego drugiego

 Marzec 2022 roku

Czy to są chwile, czy całe popołudnia... od dwunastu dni z trudem je rozróżniam. Niepokój i łzy, które nieraz nie zdążą wypłynąć na policzki, ale pod powiekami zbierają się cały czas. Układam sobie w głowie i sercu zasłyszane dobre rady, żeby teraz dobrze żyć, żeby zwracać na siebie nawzajem uwagę, doceniać każdy dzień i każdy okruszek na wspólnym kuchennym blacie. Nie uronić ani jednego. Za każdy dziękować. I o każdy kolejny się pomodlić.

Niedowierzam. Po trochu próbuję sobie wyobrazić, przez co przechodzą matki i dzieci, synowie, ojcowie i bracia. Ale po trochu nie jestem nawet w stanie. Pomagam i wzruszam się, gdy czytam i widzę, jak pomagają inni. Serce napusza się z radości, wypełnia przełyk i gardło. Nie potrzeba teraz wielu słów. I całe szczęście, bo niektóre tak trudno wypowiedzieć. Nawet w myślach pozostają zbyt delikatne. Lub zbyt niechciane...

Nie można zatrzymać świata, ale można się swoim podzielić. Trzeba wręcz i ta chęć każe wstać z krzesła, wyjść z domu, zawieźć, uchylić, wesprzeć tym, co człowiek najzwyklejszego ma. Ludzkim odruchem, emocją, empatią, współodczuciem i współczuciem. Najbardziej boli niemoc, paraliżuje świadomość. Ale i ulgę przynosi, gdy uda się zamknąć lub odsunąć od siebie błędne koło spraw bzdurnych i bzdurnych zmartwień.  

Człowiek pada na kolana i zaczyna lepiej widzieć. I ten obraz miejscami mnie przeraża. Co zrobiły z nami media, telefony, internety, jak nieumiejętnie z tego świata korzystamy, jacy jesteśmy zachłanni na łatwiej i szybciej, choć tak naprawdę ogromne kłody rzucamy sobie nawzajem pod nogi i palimy mosty kontaktu, rozmowy i bliskości. Odbieramy sobie prawdziwe życie, a karmimy wizerunkami i kreacjami. A tak niewiele wystarczy, żeby to życie poczuć na skórze, w zagłębieniach zmarszczek mimicznych od uśmiechu i po koniuszki palców u nóg. 

- Mamo, dziś, gdy byłem w szkole, to świeciło słońce. I jak ono tak świeciło, to moje buty bardzo ładnie wyglądały, wiesz, te nowe, zielone. 
- Mamo, moje zeszyty się pomoczyły. Bo w piątek dostałem 3 gruszki, jedną zjadłem, jedną dałem takiemu chłopakowi z ósmej klasy a ta trzecia pękła i wszystko jest mokre w moim plecaku. 

Wysuszymy. Owiniemy na nowo. Plecak wypierzemy. 

I cieszę się i wzruszam nad tym plecakiem mokrym od rozgniecionej gruszki. Bo mamy plecak i pralkę. I suszarkę i słońce. I dom mamy ze ścianami i dachem. I wodę w kranie. I spokojny sen. I spokojny poranek. I chleb i kawę i plaster. Szczęście mamy. Jakie my mamy szczęście! I nie prędko pomyślę, że mi źle. 

piątek, 25 lutego 2022

24 02 2022

 


Czytam i nasłuchuję. 

Każdy coś od siebie dodaje, nie chce tylko stać.

Choć świadomość jednych łamie, drugich paraliżuje.

Więc wstaję od razu i całuję Ich wszystkich po kolei.

Na końcu psa.

Potem zgarniam okruszki z blatu, o które zawsze zła jestem,

jeden po drugim, dokładnie,

niemal je liczę,

bezcenne. 

Z naszego dnia te okruszki.

Na każdy jeden będę się cieszyć, jak tylko oczy rano otworzę

i zobaczę, że ten jeden dostałam. 

To już coś

Tylko cicho teraz załkam.
Tak na krótko…