poniedziałek
Najciekawsze z myśli układają mi się w głowie, gdy poziom decybeli w naszym domu spada do dwóch, czyli do szelestu prac klasowych, które poprawia mój mąż i jego szeptu podliczającego w niby pamięci mizerną ilość punktów przyznanych większości z nich.
Dzieci śpią.
Przyglądam się sobie w lustrze w większej łazience. Zdjęłam już soczewki, więc żeby móc dojrzeć doskonałości mojej cery, muszę nachylić się nad umywalką i zbliżyć twarz do tafli lustra na odległość czubka nosa plus dwa centymetry (bliżej lustro zaczyna parować). Wygląda to z pewnością groteskowo, ale przecież jestem sama, nikt na mnie nie patrzy. Uśmiecham się. Do siebie. Z wzajemnością:)
Nie ma chleba. Szlag. Nadal nie dość sukowate mam sumienie, żeby olać to, zostawić im po 2,5 złotego na drożdżówkę i czekać na rozwój, czyli poprawę własnej sytuacji. Nie mogę się przemóc, żeby zejść ze ścieżki matki Polki, nieszczęśliwej i zmęczonej i rzucić nas na głęboka wodę. Bo byłaby głęboka dla nas wszystkich. Mogłoby się okazać, ze i tak dla mnie samej najbardziej, bo trudność opanowania emocji i nabrania dystansu nadal oceniam w kategorii zdobycia któregokolwiek ze szczytu Himalajów. Dopóki czegoś nie zmienię, to nic nie zmienię. A w ogóle dlaczego tylko ja potrzebuje zmiany??
Jestem gruba. Czuję się gruba. Mało we mnie kobiecej kobiety. Przestałam zauważać, ze jestem nią ciałem. Całym. Widzę siebie tylko od łokci do dłoni, bo te potrafią upiec chleb, serniczek, przyrządzić cudowności z kuchni włoskiej, polskiej, własnej i po prostu przepysznej. Reszty, czyli mnie, nie widzę. Nie mamy w domu na tyle wysokiego i szerokiego lustra, żebym mogła w nim siebie zobaczyć z rękami, nogami i głową naraz. Trochę się z tego cieszę, a trochę nie. Cieszę się, bo przynajmniej nie przytłacza mnie widok niedoskonałości i krągłości. Nieświadomość prowadzi do świadomości pod tytułem: jest dobrze, bo nie widzę, że jest niedobrze. Ale gdy w końcu mam szansę spojrzeć na siebie od stóp do głów w sklepowej przymierzalni, przy niekorzystnym świetle i pogrubiającym lustrze, przeżywam szok (nigdy nie zrozumiem, dlaczego sklepy odzieżowe nie wprowadzą wyszczuplających tafli w lustrach w swoich przymierzalniach??).
czwartek
Dlaczego najtrafniejsze myśli, te, które uwielbiam myśleć, zasiadają bezczelnie w mojej głowie dokładnie wtedy, gdy nie mogę ich w żaden sposób zapisać? Czuję, że robią to z premedytacją. Pędzą, jak pociąg intercity. Mogłabym w sumie zanotować je kredką do brwi po papierze toaletowym (szanse może i by jeszcze były, gdyby chłopcy kupili ten papier, co zawsze (ja kupuję), bo ten teraz jest jakby oliwkowy, z ledwobarwnym ledwooliwkowym wytłoczeniem, które... ach, nieważne, w każdym razie nie podoba mi się, choć fakt, nie zaznaczyłam na liście zakupów, że mają kupić biały). Zły pomysł. Mogłabym ewentualnie zapisać parę słów szminką na lustrze, zmieściłby się niemal cały akapit. Szminką na lustrze można wyznać miłość lub złość. Problem w tym, ze nie mam w domu ani jednej szminki, nie licząc bezbarwnej pomadki ochronnej.
Melodramat zaczyna się jednak, gdy uświadamiam sobie, jak niepowtarzalne i genialne są te moje przemyślenia, pomysły na opowieści, nowe tematy, historie, jak pięknie prezentowałyby się na tle papierowej kartki lub całej z nich książki. Ale ulatują ze mnie bez zatrzymania i możliwości odtworzenia. Z żalem rezygnuję z bardziej lub mniej nerwowego poszukiwania najbliższego zatemperowanego ołówka lub piszącego długopisu i kawałka papieru. Po kilku latach takich prób wiem już, że ciąg myśli urywa się po kilku krokach w głąb domu lub opuszczeniu pomieszczenia, w którym akurat jestem, w którym jestem sobie z moimi myślami, ale bez ów ołówka, długopisu, kartki, papieru. Zawsze trafiam na przystanki pod tytułem życie, czyli dźwięk kończącej pracę pralki, nieodwieszone po kąpieli ręczniki, sztuk 2, nieodniesione z dziecięcych pokoi, które mijałabym po drodze: kubki, szklanki, talerzyki i miseczki, sztuk więcej, niż rąk i pach (niepotrzebnego nie trzeba z wyliczanki skreślać).
Przypominam sobie o braku chleba, brak chleba oznacza wycieczkę do geesowskiego przed siódmą rano, o bólu w miejscu, gdzie nogi wychodzą mi skąd wychodzą (a miałam napisać z dupy...) i o tym, jakim cudem nie jestem szczupło normalna, skoro robię codziennie po domu jakieś milion set tysięcy kroków??!
wtorek
Ubrana dziś w ogrodowe gumiaki i ogrodowy bezrękawnik postanowiłam najpierw sięgnąć po przyjemność dla siebie, czyli kawę nie byle jaką z cynamonem. Zdjęcie na insta i opis: first coffee, then life. Miało być dowcipnie, a wyszło dosłownie. Z naciskiem na (cały) life. Ziemia okazała się zbyt sucha, żeby zieleninę dało się wyrywać bez wysiłku i wykańczania skórek przy paznokciach. Zadania z matematyki w klasie 4 zbyt niejednoznaczne na te porę roku/życia/popołudnia. Moje plany dojazdu rano do pracy rowerem z uśmieszkiem politowania zaczęły mi machać na pożegnanie. Znowu byłam spóźniona ze wszystkim o pół doby. Nic nie wychodziło. Nie posunęłam się o krok do przodu. Nie przeryłam połowy ogrodu, ani nie przesadziłam dwóch ostatnich doniczek z szeflerą. Wstawiłam zmywarkę, zrobiłam dzieciom gorzkie kakao z miodem i wciągnęłam kawałek focacci z rozmarynem i oliwkami umoczoną w kropli oliwy. O tak, pycha. Przypomniała mi się czosnkowa oliwa do pizzy, którą niedawno delektowaliśmy się w Tutti Santi. Nie było na co czekać, w środkowej szufladzie znalazłam pustą szklaną buteleczkę zamykaną na korek, korek też znalazłam. Wcisnęłam do niej kawałki czosnku i zalałam do połowy oliwą z oliwek. Oblizałam odruchowo usta, zaliczkowo, na poczet przyszłych smaków. Nalałam też świeżej wody do Truflowej miski i nasypałam jej karmy. Wróciłam do ogrodu, wyrwałam kilkadziesiąt małych skurwysynów chwastów, czyli jakiś mikron naszego wczesnomajowego ogrodu. Przy zachodzącym słońcu, siedząc na stopniach ganku, skończyłam czytać Sarah Moss i wtedy właśnie uznałam, że mogłabym tak pisać. Mogłabym pisać, jak Sarah. Mogłabym napisać książkę z moimi myślami, trącającymi się wzajemnie i porozumiewawczo. Musiałabym tylko zawsze mieć przy sobie maleńki notes, najlepiej zawieszony na tasiemce na szyi, i maleńki ołówek, z maleńką temperówką, żebym mogła go na czas ostro naostrzyć. Zapisywałabym je, te moje myśli, dokładnie w momencie ich występów. Ot i cały klucz do sukcesu.
Wypluwam reszty pasty z ust, przecieram umywalkę i lustro, wieszam porzucone ręczniki i kładę się spać. Dobranoc life. See u tomorrow.
środa
Mówiłam, że marzenia się spełniają. Leży przede mną prawdziwa normalnie książka. Z moim imieniem i nazwiskiem! Właściwie to gruby zeszyt w sztywnej lakierowanej oprawie. Piękny i zachęcający. Odkrywam, że moje imię i nazwisko wypisane jest na górze każdej nieparzystej strony. Parzyste przeznaczone są na notatki!
Jak to jednak trzeba uważnie marzyć... :) Świadoma swych praw i obowiązków zostałam właścicielką "książki" autorstwa Dobry Dietetyk z planem zmiany własnych nawyków żywieniowych...
.
.
.
.
.
.
cdn.
Uwielbiam Cię czytać, książka byłaby super, pisz, zawieś sobie ten notesik to cudny pomysł. Pozdrawiam Ela
OdpowiedzUsuńDziękuję pięknie:) Notesik pod pachą i ruszamy do Włoch. Po powrocie na pewno dam znać na blogu, jak było:) Miłego dnia!
Usuń