poniedziałek, 8 września 2025

road trip USA 2025

 


Mój blog. Nasze podróże. Już ponad 10 lat temu, tu, na tym blogu, pisałam o Montanie. Potem o Szwajcarii, Włoszech, Karkonoszach i własnym ogrodzie, podczas pandemii. Każdego roku, po każdym wyjeździe, starałam się opisać, jak było. Cudownie wracało mi się później do tych emocji i widoków, które na stałe zapisały się i tu, i w naszych wspomnieniach.

Na przełomie czerwca i lipca tego roku zrealizowaliśmy jedno z naszych największych podróżniczych marzeń. Trochę pisałam już o nim tutaj. Przez 23 dni przejechaliśmy 6390 km (skąd wiemy, że dokładnie tyle? - z wydruku po zwróceniu wypożyczonego auta). Dotarliśmy do ośmiu stanów. 




Jak było? Fantastycznie! I nie piszę tego dlatego, że tak wypada. To była naprawdę wspaniała wyprawa, niesamowita podróż, bardzo dobrze przemyślana, przygotowana i zrealizowana w 100%. Całość od początku do końca zaplanowaliśmy i organizowaliśmy sami. Gdy do marzeń dodasz umiejętności, doświadczenie, rozsądek, pokorę, odwagę, a na końcu posypiesz szczyptą, a nawet garścią szczęścia - możesz przewidzieć nawet to, czego nie da się przewidzieć, czyli przygotować się na bardzo wiele ewentualności. Oczywiście, kompromis był konieczny, żeby nasza podróż nie okazała się listą punktów do odhaczenia. Nasz road trip miał dać nam radość i cudowne wspomnienia. A ponieważ kocham planowanie i podróżowanie w czasie i przestrzeni, za pomocą map google i całego dobrodziejstwa internetu, forów, blogów i umiejętności czytania ze zrozumieniem - dopasowywanie trasy do naszych potrzeb i charakterów było dla mnie ogromną frajdą i przyjemnością. I jestem z siebie bardzo dumna. Jestem dumna z całej naszej Czwórki.

Prawdziwe przygotowania rozpoczęliśmy w sierpniu 2024 od wysłania wniosków ESTA. Potwierdzenie akceptacji otrzymaliśmy po 3 godzinach. Potem - rozmowy z pracodawcami. Kolejny krok, to śledzenie cen i kombinacji lotów: Berlin + Londyn, i dalej LA, Las Vegas, Salt Lake City, a może Bozeman? Przerabialiśmy różne opcje. Kluczowym punktem była dla nas Montana, a dokładniej Big Sky w jej mocno południowej części, godzinę drogi od Yellowstone. Montana to moje miejsce, wspomnienia i moja - a dziś nasza - Nazha, czyli przyjaciółka od serca. Czasem musi upłynąć bardzo dużo czasu, zanim zdamy sobie sprawę z mocy relacji. Wtedy okazuje się, że miniony czas był zaledwie chwilą, nie ma znaczenia. Ani tysiące dzielących nas kilometrów, czy mil. 

Rozważaliśmy więc start lub powrót z Montany, ale jakiekolwiek loty do lub z Bozeman były o wiele za drogie. Dodatkowa przesiadka? Za długo. W pewnym momencie pojawił się pomysł, żeby - ze względu na długość przejazdu z Big Sky do San Francisco - zamienić samochód na samolot. Porównywaliśmy połączenia, zmianę wypożyczanego auta, ceny, odległości. Ciągła burza. Mózgów. 

PS. Pisząc ten post jestem posługuję się trochę czasem teraźniejszym, trochę przeszłym i trochę przyszłym. Zerkam na zapiski z jesieni 2024 i uprzedzam, że wątki z różnych etapów trasy i przygotowań będą się przeplatać, żeby wyjechać na prostą dopiero w okolicach Route 66. Ale chcę zapamiętać ten czas. Cudowne miesiące planowania i ekscytacji tak trudnej do opanowania. Ustalałam sama ze sobą, czy odetchnę już po rozmowie z urzędnikiem na lotnisku, czy dopiero po powrocie do Polski☺ Wybaczcie więc lekki chaos i większą lub mniejszą domyślność między wierszami. To ja☺

Niemal codziennie pochylam się nad trasą. Czuję promienie słońca na karku i czole w Arizonie i w Arches (park narodowy). Pamiętam je sprzed dwudziestu lat. Żar z nieba, suchość w ustach, palące promienie, palące powietrze. Niedoczekanie letniości wieczoru, chłodu otwieranej lodówki. Więc jadę i kombinuję. Zmieniam co drugi dzień. Zdążę niemal przyzwyczaić się do danej opcji, żeby za chwilę stwierdzić, że zupełnie się nie sprawdzi. Wydaje mi się, że do samego wyjazdu mamy przed sobą tak wiele czasu, ale w drugiej połowie września, po kolejnych błyskach i przebłyskach, na horyzoncie pojawia się słońce. 

Ściągnęłam e-book Pawła z Interameryka. Choć nadal jestem na pierwszym roku jego specjalności, liczę, że na końcu zaliczę z wyróżnieniem. Paweł jest twórcą przewodnika po USA, mieszka w Stanach, ale bardzo dokładnie i cierpliwie pisze o przeróżnych aspektach związanych z podróżowaniem. Uaktualnia wiadomości na bieżąco, a ja dokładnie i cierpliwie śledzę nowe wpisy wraz z - bardzo często - długą listą komentarzy. Dzięki temu o wielu sprawach dowiaduję się, zanim w ogóle zacznę się nad nimi zastanawiać, notuję i zapisuję istotne rady w kalendarzu i zeszycie. Dopisuję się też do grupy na fb: USA - podróże, porady, trasy. Chłonę niemal post po poście (cofając się w czasie) informacje i doświadczenia. Na wiele pytań znam odpowiedzi, ale wymagają one zaktualizowania po 20 latach. Czytam po polsku, angielsku i wszystko to, co małym drukiem. Tworzę listy, stronki w notesie, póki co dość chaotycznie zapisuję drobne, choć istotne triki i niezbędności. Mam już plik w excellu, choć najwierniejszy jest jednak papier. W ogrodzie zimowym zawiesiłam mapę i przygotowałam miejsce na zdjęcia, mniejsze mapki i wszystko to, co wyda mi się ważne. Mówię o wyjeździe każdego dnia. Opowiadam dzieciom, bo nie wyobrażam sobie, żeby mogły wyjechać w tego rodzaju podróż bez świadomości niezwykłości i historii odwiedzanych miejsc. Marzą o Los Angeles, Malibu, plaży nad oceanem, cable cars w San Francisco i F1 circle w Las Vegas. Ale nie spodziewają się jeszcze, że emocji i wrażeń będzie dużo więcej, że będą one czekać za każdym zakrętem. 

Trafiam na bardzo pomocny i bardzo szczegółowy opis podróży Radka na grupie na fb. A przed chwilą na ściągę - blog paulajagodzinska.pl i dzięki niej jestem tu i piszę. Kocham robić jedno i drugie. Planować podróż i pisać. Z motylami w brzuchu i skrzydłami na plecach.



Słowo za słowem wlecze się czasem, zupełnie w myślach jeszcze. Marzy się. Płynnie błądzi między kolejnymi dniami, miesiącami i latami. Dojrzewa. Rośnie. Okazuje się. Zamienia w obraz, choć nadal niewypowiedziany. Zaczyna się uśmiechać. W końcu puszcza oko. Podnosi twoje kąciki ust, mimowolnie zaczynasz dopuszczać do siebie ewentualność zdarzeń, które na początku były tylko słowem i myślą. 

Wypowiedzieć je, to jak zrobić pierwszy krok.

26 września zarezerwowaliśmy lot dla czterech osób do Stanów Zjednoczonych.


ciąg dalszy nastąpił...

przerwa w podróży


Dzień dobry :)

Zimno tu, to znaczy pusto i cicho, niemal głucho. Jak w opuszczonym budynku. Zaglądam i przejeżdżam obok niemal codziennie. Z sentymentem wspominam. Z żalem gładzę strony i słowa, które moje są, ze mnie wypłynęły. Dobrze, że mam to miejsce, że mogę czasem tu zajrzeć. I dobrze się poczuć. I uwierzyć znów. 

Tyle historii minęłam po drodze. Pragnęłam zapisać je, odbić po nich ślad dla siebie choćby. 

Tak, dla siebie samej. Ale wiatr za mocno wiał, a ja, bardziej zamyślona, niż rozpędzona, nieuważnie pozwalałam im mijać, odlatywać z mojej głowy, jak ptaki, spłoszone niechcący niezwykłością zwyczajnego dnia.

Życie składa się ze skrawków, mgnień, ulotności. Maleńkich, zauważalnych bardziej lub mniej. Tworzą one nas, choć dla mnie coraz mniej są zrozumiałe. Za to lepiej teraz rozumiem, co czują, czuli, mama i dziadkowie. Cieszę się, że za ich czasów świat wariował nieco wolniej, poczciwiej. My nie mamy tego szczęścia. A nasze dzieci - na szczęście lub nie - być może nawet nie dostrzegą tempa, różnicy, przepaści. Oby. 

Martwi mnie ten świat, na który nie mam wpływu, chwilami nawet przeraża. Ludzie nienawidzą się nawzajem i skutecznie tę nienawiść rozsiewają publicznie. I mogłabym tu dalej rozpisywać się, że nie chcę codziennie widywać na facebooku kobiet w majtkach, co ma udowodnić ich otwartość, chudość, przemianę, podnieść sprzedaż lub, że mogą. Nie chcę przypadkowo czytać opisów makabrycznych historii, bo nagłówek zachęca, a treść okazuje się parszywa. Nie lubię tych podpowiadanych przez media społecznościowe treści, które sztuczna inteligencja wybiera dla mnie na podstawie przypadkowych kliknięć. Bo według niej mi się spodobają. Lubię mieć wybór, jeśli to ja się na niego w ogóle decyduję. A możliwość decydowania, pomimo tak szerokiego wyboru czegokolwiek, jest nam zabierana na każdym kroku. Owszem, mogę z mediów serdecznie zrezygnować, może dojrzewam do tego za długo...

Szkoda, że blogi okazały się zbyt czasochłonne. Ich czytanie, ale i pisanie. Ci, co piszą, piszą nadal, nie pisanie boli. Ale przy natłoku tekstów, vlogów, coachów, fitów, porad na temat wszelki, a nawet pozycji książkowych, zaczęłam czuć bezsens publikowania. Nie ma we mnie też potrzeby bycia popularną, tym bardziej krytykowaną odruchowo. A to niestety dziś przy najmniejszej choć popularności w sieci nieuniknione. Dlaczego nie odbierze się nam narzędzia komentowania wszystkiego?

Szukam jednak miejsca dla siebie, a może i dla Tych, którzy za momentem czytania nowego postu (wolę jednak wersję "posta") na ulubionym blogu po prostu tęsknią. Zapisanych historii mam mnóstwo, niedokończonych, urwanych, z nadzieją na ciąg dalszy. Mam chwile, gdy niemal wszystko, na co spojrzę, zdaje się być pewną historią. Wystarczy chwycić ją, jak za sznurek, który jednocześnie i pociągnie i rozwinie. Się. Mnie. Dlatego popróbuję wrócić. Pisać tutaj. Nie na nowym, kolejnym blogu, pt. podróże, choć taki nawet stworzyłam. Między podróżAni. Ale zostanę u siebie. I podzielę się pisemnie i dużą ilością znaków. Tym co u mnie. O sobie i dla mnie.


piątek, 16 maja 2025

między podróżAni

 Niedziela, 11 sierpnia. Piękny, ciepły dzień. Wklepuję po kolei nasze dane, miejsca pracy, osoby kontaktowe IN AND OUT USA, adres pierwszego noclegu. Sprawdzam numery paszportów, daty urodzin, nieskazitelność odpowiedzi na najbardziej drażliwe pytania. Jeszcze kilka wątpliwości, bo nazwisko panieńskie, bo nadmiar linii adresowych i czy karta debetowa wystarczy, by skutecznie opłacić nasze wnioski ESTA. 

ESTA. Opatrzona wizerunkiem ogromnej miedzianej "twarzy" Statuy Wolności, oficjalna strona Electronic System of Travel Authorization. Być może to tylko formalność. Mi towarzyszy uczucie z trudem powściąganej ekscytacji. Jeszcze nie skakać na tym krześle, pilnować literówek, taniec szczęścia odłożyć na później. Ale to takie trudne! Mimo wszystko się udaje. W międzyczasie rozmawiam na audio czacie z szeroko uśmiechniętą Nazhą. Zgadza się, żebyśmy podali ją jako nasz kontakt w US. I też nie wierzy, że to wszystko dzieje się naprawdę! 


Legenda, czyli dwadzieścia trzy lata wcześniej...

lato 2001 - 3,5 miesiąca w Montanie, Work & Travel USA

2002-2004 Internship USA, również w Montanie

ESTA - elektroniczny system autoryzacji podróży do USA, niezbędny do wjazdu na teren Stanów Zjednoczonych

Nazha - moja przyjaciółka, mieszka w Montanie, znamy się ponad dwadzieścia lat i przez cały ten czas wiem, że kiedyś znów się uściskamy


Gdy wpisuję w kalendarz swoje marzenie, jego datę, miejsce i pierwszą z miliona list, które stworzę z myślą o nim... mam ciarki. I chyba zdarza mi się lekko odrywać od ziemi. Chwilami. Idąc korytarzem pomiędzy zadaniami w pracy, w myślach podskakuję i tańczę, podnoszę ręce do góry. Z radości. A potem znowu gęsia skórka. Życie to naprawdę rollercoaster...

W sumie trudno mi stwierdzić, czy te dwadzieścia lat, to długo, czy krótko? Jeśli policzyć lub wymienić wszystko to, co przez ten czas wydarzyło się w moim życiu... minione lata nabierają ogromnej mocy. Burze i huragany. Wschody i zachody słońca. Aż w końcu ciepło i przyjemny szum upływającego czasu. Miłość. Dzieci. Praca. Podróże i tęsknoty pomiędzy nimi. Marzenia i rozpacze. I przede wszystkim ja. Trochę się zmieniam i trochę próbuję zachować jak najwięcej z siebie, tej z kiedyś. I tutaj dwadzieścia lat widzę najwyraźniej. Widzę je jako odległość od siebie samej, odległość pomiędzy Anią dwudziestoparoletnią, z wyobrażeniami, nieśmiałymi planami, stojącą na początku dorosłej drogi, samą wtedy a mną dzisiaj. Nadal Anią. Co we mnie zmieniło się przez ten czas najbardziej? A co wcale? A co jest we mnie nadal, ale zawinięte w obłok tajemnicy, najczulszej nietykalności? Czy chcę się dowiedzieć?

Życie to naprawdę rollercoaster. Pędzi i goni. Potrafi jednak co parę lat (i na parę lat) zwolnić na tyle, że nie czuć wiatru we włosach, nie czuć też zbliżającego się... najniższego z punktów trasy, czasem nie dowiesz się tego po drodze, aż nie zjedziesz na sam dół. Ale potem, choćby nadal było pod górkę, z trudem, ciężko i bez wyczekiwanej perspektywy i widoku, wdrapujesz się. I z każdą kolejną chwilą czujesz, że zbliżasz się do czegoś pięknego, choć nie potrafisz sobie nawet tego jeszcze wyobrazić. 

Trudno mi też uchwycić moment, w którym zapadła decyzja, że lecimy do USA na road trip po zachodnich stanach. Gdzieś te maleńkie marzenia krążyły między nami, między wierszami, obejrzanymi filmami, a przede wszystkim wyłaniały się z moich wspomnień i opowieści. Ja już tam byłam. I z pewnych miejsc nie do końca wróciłam:) I odkąd pamiętam, pragnęłam podzielić te miejsca z moimi Najbliższymi. Arizona, Utah, Colorado, Kalifornia, Nevada i oczywiście Montana. Takie decyzje są w nas chyba na tyle długo, że w końcu myśli o nich zaczynają towarzyszyć nam każdego niemal dnia, krążą i pojawiają się, jak znaki, sugerując, że to już czas. Że zbliżamy się do tu i teraz, odpowiedniej chwili i właściwego momentu. Że jesteśmy gotowi.

W międzyczasie trafiłam na świeże relacje z podróży po USA Ilony Wrońskiej (i Leszka Lichoty). Obejrzałam kanał na youtube. Być może to spokój w jej głosie, być może to, że dojechali również do Yellowstone i Montany, a być może fakt, że obie kończymy w tym roku 47 lat (szczęśliwe cyfry:) ) - uwierzyłam, że można. Ale najwspanialej upewnia mnie w tym każdego dnia mój Mąż. Gdy tylko chwyta mnie za rękę, moja niepewność znika. Planowanie powrotu do moich ukochanych miejsc z młodości staje się naturalnie oczywistością. 


Gdy piszę te słowa, wiem już, że niektórzy wpadają na pomysł lotu do Stanów i potrafią zorganizować całość w ciągu dwóch tygodni. Tak robią młodzi. Przez ostatnie miesiące przeczytałam sporo wątków na facebookowych grupach, prześledziłam opinie, historie, blogi i relacje. Ja, my, zaczęliśmy, tak na serio, dużo, dużo wcześniej, niż "młodzi". Zupełnie świadomie, mając na uwadze to, że lecimy za ocean z Dwójką Wspaniałych Nastolatków, że musimy poprosić o zgodę naszych pracodawców, bo od razu uznaliśmy, że chcemy lecieć na trzy tygodnie, czyli o tydzień dłużej, niż trwa standardowy polski urlop człowieka na etacie. Musiałam "uśmiechnąć się" do kolegów z pracy i zapytać o ich wyrozumiałość podczas mojej nieobecności, ustalić termin z szefem, Mąż z szefową. Udało się. Najłatwiej byłoby polecieć po prostu w lipcu, ale bałam się wysokich temperatur w Nevadzie, Arizonie i Utah. Ze względu na szkołę wybraliśmy najmniej - według nas - kolidujące 23 dni. Kolejnego roku:) Dla mnie oznaczało to jedno - długie i piękne miesiące planowania, śledzenia tryliarda opcji trasy nad mapami, rozmyślania, rezerwowania i czekania na amerykański road trip. Uwielbiam to. Mając za sobą zbliżone doświadczenia, dwie wyprawy po zachodnich stanach dwadzieścia lat temu, podczas praktyk studenckich, w wersji young & beautiful & single (not rich at all, haha), a dzisiaj mając u boku Jego, faceta, który tak samo kocha jechać inną drogą, niż każą, nie mogłam doczekać się każdej pojedynczej chwili tego planowania, jak i samej podróży. Dwadzieścia lat temu nie miałam telefonu komórkowego, aplikacji, nawigacji, ani chata gpt. Wystarczyła papierowa mapa, drukowany atlas samochodowy (mam go do dziś), Ford Explorer i ogromny głód wrażeń i widoków. Czy dzisiaj jest łatwiej? Czas się przekonać:)




to be continued...

sobota, 9 listopada 2024

kogo, czego? taty

 Może mogłabym sobie ciebie wymyśleć? Ciekawe, że wcześniej na to nie wpadłam. Ponoć mam wybujałą wyobraźnię. Nie chodzi o wygląd zewnętrzny, tutaj, jeśli już istniałeś i mam ciebie na zdjęciach z dzieciństwa, poddaję się rzeczywistości i nie próbuję ubarwiać. Ciemne, niemal czarne włosy i wąs. Ale co dalej z tym wąsem? O, i tu może to już zależeć ode mnie. To ja nadam ci wybrany przez mnie styl życia, bycia i to, jak mógłbyś się zmieniać na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat. Nie będę spoglądać zbyt daleko do tyłu, nie wrócę do małej mnie i tego, jak mogłeś towarzyszyć mi, gdy dorastałam, bo wtedy mi ciebie aż tak nie brakowało. Brakuje im ciebie teraz, gdy jestem bardzo dorosła. Właściwie brakuje mi instytucji ciebie. Taty. Z tego, co czytam to tu, to tam, twoje być, jak i twoje nie być, mogło lub ma znaczący wpływ. Na mnie. Długo negowałam wszelkie teorie na ten temat. Dzisiaj... nadal nie wiem. Zbyt wiele rzeczy ma na nas wpływ przez całe nasze życie, żeby skupiać się na tacie i jego instytucji. Prawda?

23 czerwca złożyłabym ci życzenia, w końcu to Dzień Ojca. Nigdy nie nazywałabym cię ojcem, zawsze byłbyś dla mnie tatą. Moim tatą. Byłaby między nami szczególna, choć niezbyt wylewna więź. Z pewnością część spraw omawiałabym z mamą, ale z niektórymi pytaniami zwracałabym się najpierw do ciebie. Byłbyś od spraw ratujących życie i tyłek. Miałabym ich dużo więcej, niż zwykle, bo od małego nie musiałabym się nauczyć ogarniać ich samodzielnie. Tak. Z pewnymi problemami i wypadkami losowymi dzwoniłabym do ciebie, a ty zaczynałbyś od: "Lala... zrobimy tak...". Twój głos w słuchawce lub ramiona w drzwiach. Załatwiony mechanik. rozmowa z chłopakiem, twoje kciuki w górę, przed wejściem na egzamin wstępny na politechnikę, ramię prowadzące mnie przed ołtarz, poczucie bezpieczeństwa, gdy byłam po drugiej stronie oceanu. To poczucie bezpieczeństwa jest ogromnie ważne, ale mam wrażenie, że gdybyś był, mogłabym mieć lub przynajmniej miewać również poczucie beztroski. Dziecięcej. Dziewczęcej. Beztroski, a nawet chwilami i bezmyślności. Musielibyśmy po wszystkim porozmawiać. Jak tata z córką. Jak rodzice z dzieckiem. Oboje nadający sytuacji barwny, uzupełniający się przekaz. "Mama ma rację." "Tata ma rację." Jak bardzo inna byłaby wtedy mama?

Gdybyś był, mogłabym być dzieckiem. Mogłabym dostawać szlaban, bo pyskowałam do mamy. Lub wróciłam za późno, lub zapaliłam papierosa. Mogłabym popełniać zwariowane błędy, z których dziś razem byśmy się śmiali. 

Nie pyskowałam. Nie wracałam za późno. Nie zapaliłam papierosa. Nie dość długo byłam dzieckiem. 

A do ciebie jeszcze wrócę. Ustalimy, gdzie pracowałeś i o co nie spieraliście się z mamą. Ustalimy, co nas łączyło. -my. 


edit 30.01.2025

 Dziś odkryłam, że mój tata nie żyje. I że nie wiem o tym od prawie sześciu lat.

piątek, 21 czerwca 2024

burza

Gdy byłam dzieckiem, burze po prostu przechodziły. Pojawiały się latem i nikogo to nie dziwiło. Nie było alertów, powiadomień i ostrzeżeń. Powietrze stawało się ciężkie i duszne, nie trudno było przewidzieć, że pojawią się błyskawice i grzmoty. Wskakiwało się wtedy rodzicom do łóżka (tapczan lub narożnik) i chowało pod kołdrą. I były to najstraszniejsze i najpiękniejsze chwile w życiu. Strach przed nagłą jasnością przecinającą sufit i ściany dużego pokoju, liczenie od pioruna do grzmotu, bo oznaczało to, jak daleko lub jak blisko nas jest środek burzy, ekscytacja i bliskość mamy i taty. Bo pamiętam burze właśnie za czasów, gdy tata jeszcze z nami był. Dzięki pięknej zasadzie, że wyrzuca się z pamięci część wspomnień, mi pozostało jedno niezwykłe. Burza. Wieczór lub noc. Było raczej głośno i intensywnie. Środek burzy. Rodzice spali w dużym pokoju naszego 54 metrowego mieszkania. Na rozkładanym tapczanie. Nasz strach musiał być rozczulający, bo do tapczanu dosunęli dwa miękkie tapicerowane fotele i zaprosili mnie i mojego brata. Leżeliśmy we czwórkę pod kołdrą w poprzek tapczanu, idealnie. Nogi rodziców znalazły oparcie na dostawionych fotelach, a my byliśmy wniebowzięci. Choć nadal wystraszeni. Zamykałam oczy i zatykałam uszy. Grzmiało i błyskało się niesamowicie. A ja - sądząc po tym, że wspominam to jakieś czterdzieści lat później - byłam najszczęśliwszą dziewczynką na świecie.

Kiedyś burze po prostu się pojawiały. Nadchodziły, bardziej lub mniej spodziewane. Mówiło się o nich w pracy lub szkole następnego dnia, ale żyło się dalej. Czasem żywioł zabrał czyjś dach, zalał piwnicę, zniszczył kwiaty, rośliny. Na nasze granatowe cinquecento przewróciło się drzewo. Takie pojedyncze, rosnące na wysepce gdzieś w środku osiedla. Wysepkę przecinał chodniczek dla pieszych, a przy niej mieściły się tylko dwa samochody. W tym zwykle nasze granatowe cinquecento. Oczywiście była chwilowa rozpacz, próba otrzymania odszkodowania. I chyba skończyło się bez większych traum, ponieważ nic więcej na ten temat nie pamiętam. 

Kiedyś, gdy byłam dzieckiem, czyli wcale nie sto lat temu, żyło się. Nie napiszę, że łatwiej. Nie napiszę, że trudniej. Napiszę, że żyło się. Soczyście. Dotkliwie. Na bogato. W cudownym życiowym, namacalnym... hmm... (podpieram brodę w zamyśleniu, przy odgłosach drugiego wieczornego meczu piłki nożnej, przy pierwszym wszystko było trudniejsze (Polska - Austria 1;3), na szczęście potrafię oderwać się od tu i teraz, odlecieć potrafię, gdy piszę) nie nazwę. Gdy byłam mała żyło się, bez konieczności nazywania, rozkminiania spraw, które tego rozkminiania nie potrzebują, żyło się naprawdę. 

Dziś tworzymy życie na siłę. Na obraz. Na pokaz. Płyniemy falami internetu. Koszmarnie. Sztucznie. Nieprawdziwie. Ja również. Nie jestem w tym nic a nic fajniejsza. Tak bardzo szkoda. Życia.

piątek, 6 października 2023

Bornholm - przeważnie płasko


Ja naprawdę uwielbiam podróże. Choćby wiało, bujało i bolało. Uwielbiam. 

Skąd pomysł na Bornholm? A czy potrzeba na niego "pomysłu"? Raczej nie. 

Bornholm na rowerach? Tutaj też się nie zastanawiałam, choć za chwilę napiszę, dlaczego nie wystarczy jedynie naoliwić łańcucha...

Na Bornholm nie można niestety przeprawić się promem bezpośrednio z Polski. Od jakiegoś czasu nie kursują rejsy z Kołobrzegu do Nexo. My wybraliśmy prom Unityline ze Świnoujścia do Ystad (rejs nocny) i dalej Bornholmslinjen z Ystad do Ronne. Był to mój pierwszy raz na tak pełnym morzu. Sam prom zrobił na mnie duże wrażenie. Co prawda właściwie wtargnęliśmy na niego na rowerach, z biletami w kieszeni i wielką ciekawością. Przed wyznaczonym czasem dla innych pojazdów. Ominęła nas więc kolejka w chmurze samochodowych spalin. Nikt nas nie zatrzymywał, nie karcił, przygoda, aż miło. Doskonale przystojna obsługa pokierowała nas w stronę labiryntu wąziutkich korytarzy, a tam bez problemu znaleźliśmy naszą kajutę. Prom oferuje bary, restaurację, sklep, dyskotekę, maszyny do gier, sale głośniejsze i bardziej ciche, fotele samolotowe dla tych, którzy nie wykupili miejsca do spania. Wszędzie można spotkać osoby mówiące po polsku lub angielsku. Pozostałych języków zazwyczaj nie muszę sprawdzać:) Po zapoznaniu się ze wszelkimi dostępnym zakamarkami na pokładzie - no tak już mam - zajęliśmy zarezerwowaną kajutę dla czterech osób. Wrażenia bardzo specyficzne. Nie zdaliśmy sobie wtedy sprawy, że nawiew w naszym pokoiku nie działa poprawnie. Było duszno i bardzo ciepło. I bujało. Moi współprzyjaciele dali radę. Ja przez pół nocy liczyłam płytki w mini łazience i próbowałam wszystkich możliwych pozycji, by zasnąć na siedząco. Jak w filmach, gdy śpisz obok chrapiącej ciotki, więc ewakuujesz się do wanny, bo w filmach zawsze mają wannę i wygląda to dużo bardziej romantycznie. Moja potencjalna choroba morska nie ujawniła się, jednak w obawie przed nią wolałam pozostać w pionie. Siedząc w narożniku prysznica, na zamkniętym kibelku, bokiem, na wprost... Cóż. W końcu dopłynęliśmy do brzegu. Na podróż powrotną zaopatrzyłam się w odpowiednie leki. 



Ystad. Wdech. Wydech. Temperatura powietrza 6 stopni. Słonecznie. Mój układ pokarmowy niezdecydowany. Liczba przespanych godzin: 3. Ale właśnie to świeże powietrze - i stały ląd - były doskonałym powodem, żeby mieć dobry humor. Och, zapomniałabym o kawie...

Do Szwecji dopłynęliśmy o 6:15. Prom na Bornholm odpływał o 8:30, mieliśmy więc dwie godziny na śniadanie. Już wcześniej wyszukałam miejsca, które byłoby czynne tak wcześnie w sobotę i serwowało poranny posiłek tak, jak lubię. Katjas Cafe & Bistro oddalone od portu o 10 minut drogi na rowerze. Wystarczyło zbliżyć się do owianego promieniami słońca budynku, a już wiedziałam, że dobrze wybraliśmy...






Katjas Cafe & Bistro to nie tylko miejsce idealne na śniadanie, kawę i ciacho. To również piekarnia! Kocham piekarnie... Zapach świeżo wypieczonego chleba spoufalony z aromatem świeżo zmielonej kawy... do tego serwowane w formie bufetu śniadanie i te promienie słońca wpadające przez wielkie okna. Czego chcieć więcej? Obsługująca nas dziewczyna pochodziła z Chorwacji, zwykle bez trudu nawiązuję kontakt z nowymi osobami zagranicą, tak też było i w tym przypadku. Często mam wrażenie, że między obcokrajowcami zagranicą nawiązuje się pewna sympatyczna więź, magiczne porozumienie przełamujące niepewność siebie. Jeden uśmiech, dwa przejęzyczenia i już się lubimy:) Aż nie chciało nam się stamtąd wychodzić. 

Ale Bornholm wzywał. Przejechaliśmy brukowanymi i niemal pustymi uliczkami Ystad prosto do bramek w porcie. I znowu przydał się mój angielski, gdy trzeba było zadzwonić po pomoc, bo polecenia przy bramce wyświetlały się po szwedzku. Chyba:) A za nami kolejka aut. Wszystko poszło gładko i za chwilę mocowaliśmy nasze rowery do stałych elementów na pokładzie dla samochodów. Po ponad godzinie rejsu dotarliśmy na wyspę Bornholm.











Bornholm nie jest dużą wyspą. Można ją objechać samochodem wokół, wzdłuż i wszerz w ciągu jednego dnia. Ale po co? O wiele przyjemniej jest wolniej, dłużej i na rowerze. Ale wówczas najlepiej z mapą hipsometryczną:) Google bezwstydnie opisuje miejscowe ścieżki rowerowe, jako "przeważnie płaskie". Hasło to pozostanie już ze mną na zawsze. Jak i coraz wyraźniejsze - DZISIAJ - pragnienie powrotu na Bornholm z rowerem elektrycznym. Bo widoki zapierały dech w piersiach. Warto tam wrócić, z całą pewnością. Ale różnice poziomów, górki, podjazdy, podejścia (!) okazały się dla mnie niemal zabójcze. Płakałam miejscami, wypatrując przez łzy towarzyszy podróży, którzy czekali tam wyżej, rozkoszując się panoramą wsi, łąk i wybrzeża. Ja walczyłam o życie i każdy oddech. Pretensje mogę mieć tylko do siebie, nie przygotowałam ani siebie, ani swojej kondycji na trzy dni rowerowego wysiłku. Cóż. Do Google również mam pretensje, bo przeważnie płasko nie było nawet na hotelowym parkingu...
No ok. Troszkę ubarwiam. Ale było ciężko. Na szczęście krajobraz i klimat wyspy jest czarowny. Pora zwiedzania - weekend majowy - oznacza chłód, wiatr, słońce, pustki, swobodę, ciszę, odpoczynek, czary. Bornholm jest cudowny. I naprawdę piękny. Przeważnie płaski:)








Rowerowe zwiedzanie Bornholmu zaplanowaliśmy na trzy dni długiego majowego weekendu 2023, wybierając szlaki rowerowe znajdujące się jak najbliżej wybrzeża. Zgodnie z ruchem wskazówek zegara, czyli od Ronne na północ i dalej pętlą wokół całej wyspy. Pierwszy dzień zakładał ok. 30 km i najbardziej pagórkowaty teren. Rowerowa ścieżka od razu nas zachwyciła, sprawdzałam ją wcześniej w google maps, zapowiadała się pięknie, z jednym, czy dwoma podjazdami, pomyślałam wtedy, że najwyżej podejdę, spoko, dam radę. Generalnie trasy dla rowerzystów oznaczone i przygotowane są doskonale, asfalt, las, droga zupełnie przy brzegu morza, ale i przez wioseczki, wśród uroczych kolorowych domków z oknami bez firan (och!), racząc moją wyobraźnię jasnymi abażurami lamp ustawionych na niemal każdym z wewnętrznych parapetów. W każdym z domów. W niektórych w oczy rzucały się też wysokie palące się świece, nagie lub ubrane w szklane proste lampiony...
Takie obrazy zawsze chwytają mnie za serce. Głaszczą je. Z perspektywy czasu - spisuję moje bornholmskie wspomnienia niemal pół roku po tej wyprawie - rozumiem, że było to najprawdziwszy efekt duńskiego hygge. Błogość, spokój, radość i poczucie szczęścia. Po powrocie z wyspy trafiłam na fragment książki Wikinga Meil pt. "Hygge. Klucz do szczęścia.", a w nim jak nierozłącznie jest ono związane z klimatem światła. Świetnie wyjaśnił wiele z trapiących mnie pytań o zwyczaje mieszkańców Bornholmu. Zresztą nie tylko Bornholmu, a całej Danii. Najchętniej przytoczyłabym go tu w całości! Napiszę chociaż w skrócie.
Podobno wg Duńczyków hygge, czyli szczęśliwość, nie uda się bez świec. To właśnie świece, żywe światło, ogień to dla nich radość i przyjemność. Istnieją dane, wg których w Danii zużywa się najwięcej świec na mieszkańca w Europie. Wg innych danych połowa Duńczyków jesienią i zimą pali świece codziennie. Oświetlenie nie ogranicza się jednak tylko do świec. Najważniejszy jest klimat, jaki to światło nadaje, a więc i miejsce jego ustawienia. A jakie jest idealne miejsce w domu pełne światła i ze światłem związane? Szeroki parapet! Okno na świat. Połączenie światła dziennego - przynajmniej w te letnie miesiące - z punktowym, subtelnym, klimatycznym, płynącym ze świec i kremowych tkaninowych abażurów. Nie chodzi bowiem o sztuczną jasność bijącą spod sufitu. O nie! Chodzi o hygge - błogość, domowość, przyjemność.



Wracając na rowerowy szlag, przepraszam, szlak... Minęliśmy urocze Hasle z rzędami równiutkich szeregowców z równiutkimi daszkami (zdjęcia wyżej), zjechaliśmy stromo w dół nad samo wybrzeże, podziwiając barwne elewacje niewielkich domów i małe przydomowe wędzarnie. A potem zaczęły się schody. Dosłownie. Matko. Nie dość, że nie byłam w stanie podjechać, nie dość, że nie byłam w stanie podprowadzić rowera... zadyszka na sam widok. Właściwie aż strach było spoglądać przed siebie, bo "przed siebie" oznaczało zadarcie brody wyżej, niż by się chciało... Bartek wrócił po mnie, znaczy mój rower, ja ledwo wtargałam pod górkę samą siebie:) W planach był mały skok w bok do słynnej na Bornholmie Jons Kapel, ale z przyczyn techniczno-oddechowych odpuściliśmy ten punkt programu. Tego najbardziej stromego fragmentu nie widać wyraźnie na Google Maps, można wyczytać niepokojącą różnicę wysokości z przebiegu samej trasy, ale trudno oszacować swoje faktyczne siły na zamiary, patrząc na ekran komputera. Wiara we własne możliwości była (przed tym ekranem) silniejsza. Weryfikacja na żywo okazała się nader miażdżącym przeżyciem. Nader. Postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę. Nie mieliśmy ani sił, ani ochoty dotrzeć do miejsca naszego noclegu w okolicach Allinge, mimo, że w linii prostej pozostało nam jedynie 8 kilometrów. Nawigacja pokazywała jednak, że nie będzie to ani linia prosta, ani przeważnie płaska, czyli jakaś godzina jazdy/prowadzenia rowera/powolnego umierania. Mieliśmy ochotę po prostu usiąść na krzesłach i jeść. 
Wycieńczeni, głodni, z poziomem glukozy poniżej jakiejkolwiek, z potem na karkach i mrowieniem w przedramionach, w strojach "obojętnie mi już jak wyglądam" sportowych trafiliśmy do jedynej w okolicy restauracji. Restauracja Le Port usytuowana przy samej ulicy, na pierwszy rzut oka nie zdradzała, co zastaniemy po przekroczeniu jej progu. Było nam to szczerze obojętne, choć wstępne przypuszczenia miały potwierdzić się w pełni. Przepiękny szeroki taras z widokiem na pełne morze, wykrochmalone białe obrusy, wykrochmalony kelner, odwrócone lampki i kieliszki do wody i wina, i to zdziwione spojrzenie Pani Manager tudzież Właścicielki... Jakby wokół było mnóstwo barów szybkiej obsługi i podrzędnych knajpek, a oni (my) musieli trafić w tych strojach akurat do Le Port! W dodatku to nie Duńczycy... I w dodatku nie mieli rezerwacji!  Szybki rekonesans i już wiedzieliśmy, że to miejsce adresowane bardziej dla degustujących smaki i życie, niż dla zabłąkanych rowerzystów z pustymi żołądkami. Na szczęście nie mieliśmy wyjścia. Pozostaliśmy i degustowaliśmy. Na szczęście. Słońce patrzyło mi niemal prosto w oczy, ogrzewając i tak już ogorzałą od wiatru twarz, upewniając mnie i nas, że ponownie trafiliśmy w to dobre tu i teraz. Zjedliśmy pięknie podany posiłek, barwnie przystrojone mini porcje tatara, sałatek, dwa rodzaje zupełnie nam nieznanych rodzajów duńskiego pieczywa, oszałamiające ceny. Wszystko to pozwoliło nam odprężyć się, degustować życie i smaki, wzajemne towarzystwo i ochotę na więcej. Pomimo udręczonych ciał i mięśni. Ta jedyna restauracja w okolicy, okazała się pozostać dla nas przemiłym wspomnieniem.
Niestety jeszcze przed złożeniem zamówienia padła mi komórka. Zdjęć brak. :)

Po przedarciu się przez resztki własnych słabości dotarliśmy do Hotelu Friheden. Leżący bardzo blisko brzegu morza, w stylu z lekka amerykańskim, z wejściami do pokoi prosto z zewnątrz. Nie skusił nas ani basen, ani potencjalny wieczorny głód. Biel pościeli otuliła nas skutecznie na godzinkę lub dwie. Ale nie bylibyśmy Anią i Bartkiem, gdybyśmy nie zwiedzili okolicy... Spacer po plaży i powrót opustoszałą uliczką Tejn był pełen przeróżnych niespodzianek:)





Po Bornholmie, jako wyspie wędzarni, gdzie główną gałęzią gospodarki i i głównym zajęciem stałych mieszkańców jest rybołówstwo, spodziewałam się mnóstwa przybrzeżnych barów, ciągnących się wzdłuż portów i wiosek, wypełnionych zmęczonymi rybakami, językiem duńskim i brzękiem szklanych kufli. A tu cisza. Ani jednej żywej duszy. Pusto. Nie chciało mi się wierzyć. Szukaliśmy w głowach racjonalnego wytłumaczenia. Fakt, Bartek już wcześniej zwrócił uwagę na brak szkół, nie widzieliśmy po drodze chyba żadnej. Czyli nie ma dzieci. Czyli nie ma stałych mieszkańców w wieku odpowiednio młodym. Czyli to wyspa typowo turystyczna? Nie udało nam się nawet wypić kawy, nic, żadnych szans na miły pierwszy wieczór w lokalnej knajpce i wśród miejscowych...
I wtedy zobaczyliśmy człowieka! Człowieka wychodzącego z  małego budynku-domku z dwoma pudełkami pizzy! Nadzieja jednak umiera ostatnia. Nie dość, że było otwarte, mieli kawę i klientów! I jak pachniało! Okazało się co prawda, że ekspres już umyty i lokal jest już zamknięty. Kilka osób czekało na odbiór wcześniej zamówionej pizzy. Ale - możemy dostać za darmo kardamonowe i cynamonowe bułeczki! Niepewni tego, czy dobrze zrozumieliśmy, odmówiliśmy. Na to przemiły Chłopak za Ladą wspomniał, że i tak będzie musiał je wyrzucić. Ostatnie sztuki rozdają za darmo... 

Wracaliśmy do hotelowego pokoju pełni radości i z lukrowym kardamonem na ustach. Z drożdżówkami w papierowych torebkach. Co za przygoda! Prawdziwe duńskie przepyszne wypieki, których nie sposób było sobie odmówić, okazały się cudownych zakończeniem dnia na wyspie. Nagle dostrzegliśmy też ludzi siedzących w swoich domkach za oknami bez firan. Jakby biesiadowali z przyjaciółmi, przy stołach i zapalonych świecach i lampach z kremowymi tkaninowymi abażurami. Duńskie hygge zaskoczyło nas przemile o złotej godzinie, tuż przed zachodem słońca, o czym pisze Wiking Meik w swojej książce. Najcieplejszy odcień żywego światła w towarzystwie świec i bliskich. Radość. Błogość. Klucz do szczęścia. 

ciąg dalszy nastąpił…




środa, 27 września 2023

z lekkością nienachalności, szelestem niewidzialnych gestów i mgnień


Mgła. Tajemnica. Zaproszenie, obietnica nieziemskości. 

Rosa. Mieniąca się zachęcająco w miejscach, gdzie padają na nią promienie porannego słońca. W cieniu zapowiada zbliżającą się jesień. jej kroki nadal tłumi jednak potrzeba ciepła i beztroski, skutecznie, miejscami.

Wspomnienie lata tańczy jeszcze wokół nas, rozgrzewając w południe pomaga wejść łagodnie w sprawdzanie planu lekcji i rozkładu jazdy pociągów do nowej szkoły. Pomaga przełknąć chłód szkolnego korytarza, zanim wybiegnie się z niego ponownie na zewnątrz, mrużąc oczy. 

Pożegnałam lato z bagażem nieco cięższym, niż upragnione wspomnienia i resztki piasku w walizce. Ogarniam te wspomnienia ramionami, niemal je dźwigam, niosąc przez ganek do domu z uśmiechem pod powiekami. Spuszczam niżej głowę, rozważając, co z tych ramion chciałabym wypuścić, co mogłoby mi gdzieś przez palce przelecieć, ale nadal nic wymsknąć się nie chce. Siadam więc na bujanym wiszącym fotelu, układam na kolanach obrazy, słowa, zapachy i trochę smutku. Troski krążą, jak komar, jak mucha, ale udaje mi się jeszcze ruchem dłoni niedbałym sponad głowy je rozganiać. Na jakiś czas. 

Troski. 

Czasem ziarenka piasku wywołują przyjemne wzruszenie. Czasem jednak jedno ziarenko potrafi zgrzytnąć między słowami, podrażnić oko, doprowadzając do łez i być niczym więcej, niż ciałem obcym.






Z lekkością nienachalności, szelestem niewidzialnych gestów i mgnień, staję się najdroższą mi osobą. 

Dla siebie. 

Otulam się odwagą i gotowa jestem wyciągnąć do siebie dłoń. Przyciągnąć mnie do siebie, nie od nowa, ale ponownie.