sobota, 9 listopada 2024

kogo, czego? taty

 Może mogłabym sobie ciebie wymyśleć? Ciekawe, że wcześniej na to nie wpadłam. Ponoć mam wybujałą wyobraźnię. Nie chodzi o wygląd zewnętrzny, tutaj, jeśli już istniałeś i mam ciebie na zdjęciach z dzieciństwa, poddaję się rzeczywistości i nie próbuję ubarwiać. Ciemne, niemal czarne włosy i wąs. Ale co dalej z tym wąsem? O, i tu może to już zależeć ode mnie. To ja nadam ci wybrany przez mnie styl życia, bycia i to, jak mógłbyś się zmieniać na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat. Nie będę spoglądać zbyt daleko do tyłu, nie wrócę do małej mnie i tego, jak mogłeś towarzyszyć mi, gdy dorastałam, bo wtedy mi ciebie aż tak nie brakowało. Brakuje im ciebie teraz, gdy jestem bardzo dorosła. Właściwie brakuje mi instytucji ciebie. Taty. Z tego, co czytam to tu, to tam, twoje być, jak i twoje nie być, mogło lub ma znaczący wpływ. Na mnie. Długo negowałam wszelkie teorie na ten temat. Dzisiaj... nadal nie wiem. Zbyt wiele rzeczy ma na nas wpływ przez całe nasze życie, żeby skupiać się na tacie i jego instytucji. Prawda?

23 czerwca złożyłabym ci życzenia, w końcu to Dzień Ojca. Nigdy nie nazywałabym cię ojcem, zawsze byłbyś dla mnie tatą. Moim tatą. Byłaby między nami szczególna, choć niezbyt wylewna więź. Z pewnością część spraw omawiałabym z mamą, ale z niektórymi pytaniami zwracałabym się najpierw do ciebie. Byłbyś od spraw ratujących życie i tyłek. Miałabym ich dużo więcej, niż zwykle, bo od małego nie musiałabym się nauczyć ogarniać ich samodzielnie. Tak. Z pewnymi problemami i wypadkami losowymi dzwoniłabym do ciebie, a ty zaczynałbyś od: "Lala... zrobimy tak...". Twój głos w słuchawce lub ramiona w drzwiach. Załatwiony mechanik. rozmowa z chłopakiem, twoje kciuki w górę, przed wejściem na egzamin wstępny na politechnikę, ramię prowadzące mnie przed ołtarz, poczucie bezpieczeństwa, gdy byłam po drugiej stronie oceanu. To poczucie bezpieczeństwa jest ogromnie ważne, ale mam wrażenie, że gdybyś był, mogłabym mieć lub przynajmniej miewać również poczucie beztroski. Dziecięcej. Dziewczęcej. Beztroski, a nawet chwilami i bezmyślności. Musielibyśmy po wszystkim porozmawiać. Jak tata z córką. Jak rodzice z dzieckiem. Oboje nadający sytuacji barwny, uzupełniający się przekaz. "Mama ma rację." "Tata ma rację." Jak bardzo inna byłaby wtedy mama?

Gdybyś był, mogłabym być dzieckiem. Mogłabym dostawać szlaban, bo pyskowałam do mamy. Lub wróciłam za późno, lub zapaliłam papierosa. Mogłabym popełniać zwariowane błędy, z których dziś razem byśmy się śmiali. 

Nie pyskowałam. Nie wracałam za późno. Nie zapaliłam papierosa. Nie dość długo byłam dzieckiem. 

A do ciebie jeszcze wrócę. Ustalimy, gdzie pracowałeś i o co nie spieraliście się z mamą. Ustalimy, co nas łączyło. -my. 


edit 30.01.2025

 Dziś odkryłam, że mój tata nie żyje. I że nie wiem o tym od prawie sześciu lat.

piątek, 21 czerwca 2024

burza

Gdy byłam dzieckiem, burze po prostu przechodziły. Pojawiały się latem i nikogo to nie dziwiło. Nie było alertów, powiadomień i ostrzeżeń. Powietrze stawało się ciężkie i duszne, nie trudno było przewidzieć, że pojawią się błyskawice i grzmoty. Wskakiwało się wtedy rodzicom do łóżka (tapczan lub narożnik) i chowało pod kołdrą. I były to najstraszniejsze i najpiękniejsze chwile w życiu. Strach przed nagłą jasnością przecinającą sufit i ściany dużego pokoju, liczenie od pioruna do grzmotu, bo oznaczało to, jak daleko lub jak blisko nas jest środek burzy, ekscytacja i bliskość mamy i taty. Bo pamiętam burze właśnie za czasów, gdy tata jeszcze z nami był. Dzięki pięknej zasadzie, że wyrzuca się z pamięci część wspomnień, mi pozostało jedno niezwykłe. Burza. Wieczór lub noc. Było raczej głośno i intensywnie. Środek burzy. Rodzice spali w dużym pokoju naszego 54 metrowego mieszkania. Na rozkładanym tapczanie. Nasz strach musiał być rozczulający, bo do tapczanu dosunęli dwa miękkie tapicerowane fotele i zaprosili mnie i mojego brata. Leżeliśmy we czwórkę pod kołdrą w poprzek tapczanu, idealnie. Nogi rodziców znalazły oparcie na dostawionych fotelach, a my byliśmy wniebowzięci. Choć nadal wystraszeni. Zamykałam oczy i zatykałam uszy. Grzmiało i błyskało się niesamowicie. A ja - sądząc po tym, że wspominam to jakieś czterdzieści lat później - byłam najszczęśliwszą dziewczynką na świecie.

Kiedyś burze po prostu się pojawiały. Nadchodziły, bardziej lub mniej spodziewane. Mówiło się o nich w pracy lub szkole następnego dnia, ale żyło się dalej. Czasem żywioł zabrał czyjś dach, zalał piwnicę, zniszczył kwiaty, rośliny. Na nasze granatowe cinquecento przewróciło się drzewo. Takie pojedyncze, rosnące na wysepce gdzieś w środku osiedla. Wysepkę przecinał chodniczek dla pieszych, a przy niej mieściły się tylko dwa samochody. W tym zwykle nasze granatowe cinquecento. Oczywiście była chwilowa rozpacz, próba otrzymania odszkodowania. I chyba skończyło się bez większych traum, ponieważ nic więcej na ten temat nie pamiętam. 

Kiedyś, gdy byłam dzieckiem, czyli wcale nie sto lat temu, żyło się. Nie napiszę, że łatwiej. Nie napiszę, że trudniej. Napiszę, że żyło się. Soczyście. Dotkliwie. Na bogato. W cudownym życiowym, namacalnym... hmm... (podpieram brodę w zamyśleniu, przy odgłosach drugiego wieczornego meczu piłki nożnej, przy pierwszym wszystko było trudniejsze (Polska - Austria 1;3), na szczęście potrafię oderwać się od tu i teraz, odlecieć potrafię, gdy piszę) nie nazwę. Gdy byłam mała żyło się, bez konieczności nazywania, rozkminiania spraw, które tego rozkminiania nie potrzebują, żyło się naprawdę. 

Dziś tworzymy życie na siłę. Na obraz. Na pokaz. Płyniemy falami internetu. Koszmarnie. Sztucznie. Nieprawdziwie. Ja również. Nie jestem w tym nic a nic fajniejsza. Tak bardzo szkoda. Życia.

piątek, 6 października 2023

Bornholm - przeważnie płasko


Ja naprawdę uwielbiam podróże. Choćby wiało, bujało i bolało. Uwielbiam. 

Skąd pomysł na Bornholm? A czy potrzeba na niego "pomysłu"? Raczej nie. 

Bornholm na rowerach? Tutaj też się nie zastanawiałam, choć za chwilę napiszę, dlaczego nie wystarczy jedynie naoliwić łańcucha...

Na Bornholm nie można niestety przeprawić się promem bezpośrednio z Polski. Od jakiegoś czasu nie kursują rejsy z Kołobrzegu do Nexo. My wybraliśmy prom Unityline ze Świnoujścia do Ystad (rejs nocny) i dalej Bornholmslinjen z Ystad do Ronne. Był to mój pierwszy raz na tak pełnym morzu. Sam prom zrobił na mnie duże wrażenie. Co prawda właściwie wtargnęliśmy na niego na rowerach, z biletami w kieszeni i wielką ciekawością. Przed wyznaczonym czasem dla innych pojazdów. Ominęła nas więc kolejka w chmurze samochodowych spalin. Nikt nas nie zatrzymywał, nie karcił, przygoda, aż miło. Doskonale przystojna obsługa pokierowała nas w stronę labiryntu wąziutkich korytarzy, a tam bez problemu znaleźliśmy naszą kajutę. Prom oferuje bary, restaurację, sklep, dyskotekę, maszyny do gier, sale głośniejsze i bardziej ciche, fotele samolotowe dla tych, którzy nie wykupili miejsca do spania. Wszędzie można spotkać osoby mówiące po polsku lub angielsku. Pozostałych języków zazwyczaj nie muszę sprawdzać:) Po zapoznaniu się ze wszelkimi dostępnym zakamarkami na pokładzie - no tak już mam - zajęliśmy zarezerwowaną kajutę dla czterech osób. Wrażenia bardzo specyficzne. Nie zdaliśmy sobie wtedy sprawy, że nawiew w naszym pokoiku nie działa poprawnie. Było duszno i bardzo ciepło. I bujało. Moi współprzyjaciele dali radę. Ja przez pół nocy liczyłam płytki w mini łazience i próbowałam wszystkich możliwych pozycji, by zasnąć na siedząco. Jak w filmach, gdy śpisz obok chrapiącej ciotki, więc ewakuujesz się do wanny, bo w filmach zawsze mają wannę i wygląda to dużo bardziej romantycznie. Moja potencjalna choroba morska nie ujawniła się, jednak w obawie przed nią wolałam pozostać w pionie. Siedząc w narożniku prysznica, na zamkniętym kibelku, bokiem, na wprost... Cóż. W końcu dopłynęliśmy do brzegu. Na podróż powrotną zaopatrzyłam się w odpowiednie leki. 



Ystad. Wdech. Wydech. Temperatura powietrza 6 stopni. Słonecznie. Mój układ pokarmowy niezdecydowany. Liczba przespanych godzin: 3. Ale właśnie to świeże powietrze - i stały ląd - były doskonałym powodem, żeby mieć dobry humor. Och, zapomniałabym o kawie...

Do Szwecji dopłynęliśmy o 6:15. Prom na Bornholm odpływał o 8:30, mieliśmy więc dwie godziny na śniadanie. Już wcześniej wyszukałam miejsca, które byłoby czynne tak wcześnie w sobotę i serwowało poranny posiłek tak, jak lubię. Katjas Cafe & Bistro oddalone od portu o 10 minut drogi na rowerze. Wystarczyło zbliżyć się do owianego promieniami słońca budynku, a już wiedziałam, że dobrze wybraliśmy...






Katjas Cafe & Bistro to nie tylko miejsce idealne na śniadanie, kawę i ciacho. To również piekarnia! Kocham piekarnie... Zapach świeżo wypieczonego chleba spoufalony z aromatem świeżo zmielonej kawy... do tego serwowane w formie bufetu śniadanie i te promienie słońca wpadające przez wielkie okna. Czego chcieć więcej? Obsługująca nas dziewczyna pochodziła z Chorwacji, zwykle bez trudu nawiązuję kontakt z nowymi osobami zagranicą, tak też było i w tym przypadku. Często mam wrażenie, że między obcokrajowcami zagranicą nawiązuje się pewna sympatyczna więź, magiczne porozumienie przełamujące niepewność siebie. Jeden uśmiech, dwa przejęzyczenia i już się lubimy:) Aż nie chciało nam się stamtąd wychodzić. 

Ale Bornholm wzywał. Przejechaliśmy brukowanymi i niemal pustymi uliczkami Ystad prosto do bramek w porcie. I znowu przydał się mój angielski, gdy trzeba było zadzwonić po pomoc, bo polecenia przy bramce wyświetlały się po szwedzku. Chyba:) A za nami kolejka aut. Wszystko poszło gładko i za chwilę mocowaliśmy nasze rowery do stałych elementów na pokładzie dla samochodów. Po ponad godzinie rejsu dotarliśmy na wyspę Bornholm.











Bornholm nie jest dużą wyspą. Można ją objechać samochodem wokół, wzdłuż i wszerz w ciągu jednego dnia. Ale po co? O wiele przyjemniej jest wolniej, dłużej i na rowerze. Ale wówczas najlepiej z mapą hipsometryczną:) Google bezwstydnie opisuje miejscowe ścieżki rowerowe, jako "przeważnie płaskie". Hasło to pozostanie już ze mną na zawsze. Jak i coraz wyraźniejsze - DZISIAJ - pragnienie powrotu na Bornholm z rowerem elektrycznym. Bo widoki zapierały dech w piersiach. Warto tam wrócić, z całą pewnością. Ale różnice poziomów, górki, podjazdy, podejścia (!) okazały się dla mnie niemal zabójcze. Płakałam miejscami, wypatrując przez łzy towarzyszy podróży, którzy czekali tam wyżej, rozkoszując się panoramą wsi, łąk i wybrzeża. Ja walczyłam o życie i każdy oddech. Pretensje mogę mieć tylko do siebie, nie przygotowałam ani siebie, ani swojej kondycji na trzy dni rowerowego wysiłku. Cóż. Do Google również mam pretensje, bo przeważnie płasko nie było nawet na hotelowym parkingu...
No ok. Troszkę ubarwiam. Ale było ciężko. Na szczęście krajobraz i klimat wyspy jest czarowny. Pora zwiedzania - weekend majowy - oznacza chłód, wiatr, słońce, pustki, swobodę, ciszę, odpoczynek, czary. Bornholm jest cudowny. I naprawdę piękny. Przeważnie płaski:)








Rowerowe zwiedzanie Bornholmu zaplanowaliśmy na trzy dni długiego majowego weekendu 2023, wybierając szlaki rowerowe znajdujące się jak najbliżej wybrzeża. Zgodnie z ruchem wskazówek zegara, czyli od Ronne na północ i dalej pętlą wokół całej wyspy. Pierwszy dzień zakładał ok. 30 km i najbardziej pagórkowaty teren. Rowerowa ścieżka od razu nas zachwyciła, sprawdzałam ją wcześniej w google maps, zapowiadała się pięknie, z jednym, czy dwoma podjazdami, pomyślałam wtedy, że najwyżej podejdę, spoko, dam radę. Generalnie trasy dla rowerzystów oznaczone i przygotowane są doskonale, asfalt, las, droga zupełnie przy brzegu morza, ale i przez wioseczki, wśród uroczych kolorowych domków z oknami bez firan (och!), racząc moją wyobraźnię jasnymi abażurami lamp ustawionych na niemal każdym z wewnętrznych parapetów. W każdym z domów. W niektórych w oczy rzucały się też wysokie palące się świece, nagie lub ubrane w szklane proste lampiony...
Takie obrazy zawsze chwytają mnie za serce. Głaszczą je. Z perspektywy czasu - spisuję moje bornholmskie wspomnienia niemal pół roku po tej wyprawie - rozumiem, że było to najprawdziwszy efekt duńskiego hygge. Błogość, spokój, radość i poczucie szczęścia. Po powrocie z wyspy trafiłam na fragment książki Wikinga Meil pt. "Hygge. Klucz do szczęścia.", a w nim jak nierozłącznie jest ono związane z klimatem światła. Świetnie wyjaśnił wiele z trapiących mnie pytań o zwyczaje mieszkańców Bornholmu. Zresztą nie tylko Bornholmu, a całej Danii. Najchętniej przytoczyłabym go tu w całości! Napiszę chociaż w skrócie.
Podobno wg Duńczyków hygge, czyli szczęśliwość, nie uda się bez świec. To właśnie świece, żywe światło, ogień to dla nich radość i przyjemność. Istnieją dane, wg których w Danii zużywa się najwięcej świec na mieszkańca w Europie. Wg innych danych połowa Duńczyków jesienią i zimą pali świece codziennie. Oświetlenie nie ogranicza się jednak tylko do świec. Najważniejszy jest klimat, jaki to światło nadaje, a więc i miejsce jego ustawienia. A jakie jest idealne miejsce w domu pełne światła i ze światłem związane? Szeroki parapet! Okno na świat. Połączenie światła dziennego - przynajmniej w te letnie miesiące - z punktowym, subtelnym, klimatycznym, płynącym ze świec i kremowych tkaninowych abażurów. Nie chodzi bowiem o sztuczną jasność bijącą spod sufitu. O nie! Chodzi o hygge - błogość, domowość, przyjemność.



Wracając na rowerowy szlag, przepraszam, szlak... Minęliśmy urocze Hasle z rzędami równiutkich szeregowców z równiutkimi daszkami (zdjęcia wyżej), zjechaliśmy stromo w dół nad samo wybrzeże, podziwiając barwne elewacje niewielkich domów i małe przydomowe wędzarnie. A potem zaczęły się schody. Dosłownie. Matko. Nie dość, że nie byłam w stanie podjechać, nie dość, że nie byłam w stanie podprowadzić rowera... zadyszka na sam widok. Właściwie aż strach było spoglądać przed siebie, bo "przed siebie" oznaczało zadarcie brody wyżej, niż by się chciało... Bartek wrócił po mnie, znaczy mój rower, ja ledwo wtargałam pod górkę samą siebie:) W planach był mały skok w bok do słynnej na Bornholmie Jons Kapel, ale z przyczyn techniczno-oddechowych odpuściliśmy ten punkt programu. Tego najbardziej stromego fragmentu nie widać wyraźnie na Google Maps, można wyczytać niepokojącą różnicę wysokości z przebiegu samej trasy, ale trudno oszacować swoje faktyczne siły na zamiary, patrząc na ekran komputera. Wiara we własne możliwości była (przed tym ekranem) silniejsza. Weryfikacja na żywo okazała się nader miażdżącym przeżyciem. Nader. Postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę. Nie mieliśmy ani sił, ani ochoty dotrzeć do miejsca naszego noclegu w okolicach Allinge, mimo, że w linii prostej pozostało nam jedynie 8 kilometrów. Nawigacja pokazywała jednak, że nie będzie to ani linia prosta, ani przeważnie płaska, czyli jakaś godzina jazdy/prowadzenia rowera/powolnego umierania. Mieliśmy ochotę po prostu usiąść na krzesłach i jeść. 
Wycieńczeni, głodni, z poziomem glukozy poniżej jakiejkolwiek, z potem na karkach i mrowieniem w przedramionach, w strojach "obojętnie mi już jak wyglądam" sportowych trafiliśmy do jedynej w okolicy restauracji. Restauracja Le Port usytuowana przy samej ulicy, na pierwszy rzut oka nie zdradzała, co zastaniemy po przekroczeniu jej progu. Było nam to szczerze obojętne, choć wstępne przypuszczenia miały potwierdzić się w pełni. Przepiękny szeroki taras z widokiem na pełne morze, wykrochmalone białe obrusy, wykrochmalony kelner, odwrócone lampki i kieliszki do wody i wina, i to zdziwione spojrzenie Pani Manager tudzież Właścicielki... Jakby wokół było mnóstwo barów szybkiej obsługi i podrzędnych knajpek, a oni (my) musieli trafić w tych strojach akurat do Le Port! W dodatku to nie Duńczycy... I w dodatku nie mieli rezerwacji!  Szybki rekonesans i już wiedzieliśmy, że to miejsce adresowane bardziej dla degustujących smaki i życie, niż dla zabłąkanych rowerzystów z pustymi żołądkami. Na szczęście nie mieliśmy wyjścia. Pozostaliśmy i degustowaliśmy. Na szczęście. Słońce patrzyło mi niemal prosto w oczy, ogrzewając i tak już ogorzałą od wiatru twarz, upewniając mnie i nas, że ponownie trafiliśmy w to dobre tu i teraz. Zjedliśmy pięknie podany posiłek, barwnie przystrojone mini porcje tatara, sałatek, dwa rodzaje zupełnie nam nieznanych rodzajów duńskiego pieczywa, oszałamiające ceny. Wszystko to pozwoliło nam odprężyć się, degustować życie i smaki, wzajemne towarzystwo i ochotę na więcej. Pomimo udręczonych ciał i mięśni. Ta jedyna restauracja w okolicy, okazała się pozostać dla nas przemiłym wspomnieniem.
Niestety jeszcze przed złożeniem zamówienia padła mi komórka. Zdjęć brak. :)

Po przedarciu się przez resztki własnych słabości dotarliśmy do Hotelu Friheden. Leżący bardzo blisko brzegu morza, w stylu z lekka amerykańskim, z wejściami do pokoi prosto z zewnątrz. Nie skusił nas ani basen, ani potencjalny wieczorny głód. Biel pościeli otuliła nas skutecznie na godzinkę lub dwie. Ale nie bylibyśmy Anią i Bartkiem, gdybyśmy nie zwiedzili okolicy... Spacer po plaży i powrót opustoszałą uliczką Tejn był pełen przeróżnych niespodzianek:)





Po Bornholmie, jako wyspie wędzarni, gdzie główną gałęzią gospodarki i i głównym zajęciem stałych mieszkańców jest rybołówstwo, spodziewałam się mnóstwa przybrzeżnych barów, ciągnących się wzdłuż portów i wiosek, wypełnionych zmęczonymi rybakami, językiem duńskim i brzękiem szklanych kufli. A tu cisza. Ani jednej żywej duszy. Pusto. Nie chciało mi się wierzyć. Szukaliśmy w głowach racjonalnego wytłumaczenia. Fakt, Bartek już wcześniej zwrócił uwagę na brak szkół, nie widzieliśmy po drodze chyba żadnej. Czyli nie ma dzieci. Czyli nie ma stałych mieszkańców w wieku odpowiednio młodym. Czyli to wyspa typowo turystyczna? Nie udało nam się nawet wypić kawy, nic, żadnych szans na miły pierwszy wieczór w lokalnej knajpce i wśród miejscowych...
I wtedy zobaczyliśmy człowieka! Człowieka wychodzącego z  małego budynku-domku z dwoma pudełkami pizzy! Nadzieja jednak umiera ostatnia. Nie dość, że było otwarte, mieli kawę i klientów! I jak pachniało! Okazało się co prawda, że ekspres już umyty i lokal jest już zamknięty. Kilka osób czekało na odbiór wcześniej zamówionej pizzy. Ale - możemy dostać za darmo kardamonowe i cynamonowe bułeczki! Niepewni tego, czy dobrze zrozumieliśmy, odmówiliśmy. Na to przemiły Chłopak za Ladą wspomniał, że i tak będzie musiał je wyrzucić. Ostatnie sztuki rozdają za darmo... 

Wracaliśmy do hotelowego pokoju pełni radości i z lukrowym kardamonem na ustach. Z drożdżówkami w papierowych torebkach. Co za przygoda! Prawdziwe duńskie przepyszne wypieki, których nie sposób było sobie odmówić, okazały się cudownych zakończeniem dnia na wyspie. Nagle dostrzegliśmy też ludzi siedzących w swoich domkach za oknami bez firan. Jakby biesiadowali z przyjaciółmi, przy stołach i zapalonych świecach i lampach z kremowymi tkaninowymi abażurami. Duńskie hygge zaskoczyło nas przemile o złotej godzinie, tuż przed zachodem słońca, o czym pisze Wiking Meik w swojej książce. Najcieplejszy odcień żywego światła w towarzystwie świec i bliskich. Radość. Błogość. Klucz do szczęścia. 

ciąg dalszy nastąpił…




środa, 27 września 2023

z lekkością nienachalności, szelestem niewidzialnych gestów i mgnień


Mgła. Tajemnica. Zaproszenie, obietnica nieziemskości. 

Rosa. Mieniąca się zachęcająco w miejscach, gdzie padają na nią promienie porannego słońca. W cieniu zapowiada zbliżającą się jesień. jej kroki nadal tłumi jednak potrzeba ciepła i beztroski, skutecznie, miejscami.

Wspomnienie lata tańczy jeszcze wokół nas, rozgrzewając w południe pomaga wejść łagodnie w sprawdzanie planu lekcji i rozkładu jazdy pociągów do nowej szkoły. Pomaga przełknąć chłód szkolnego korytarza, zanim wybiegnie się z niego ponownie na zewnątrz, mrużąc oczy. 

Pożegnałam lato z bagażem nieco cięższym, niż upragnione wspomnienia i resztki piasku w walizce. Ogarniam te wspomnienia ramionami, niemal je dźwigam, niosąc przez ganek do domu z uśmiechem pod powiekami. Spuszczam niżej głowę, rozważając, co z tych ramion chciałabym wypuścić, co mogłoby mi gdzieś przez palce przelecieć, ale nadal nic wymsknąć się nie chce. Siadam więc na bujanym wiszącym fotelu, układam na kolanach obrazy, słowa, zapachy i trochę smutku. Troski krążą, jak komar, jak mucha, ale udaje mi się jeszcze ruchem dłoni niedbałym sponad głowy je rozganiać. Na jakiś czas. 

Troski. 

Czasem ziarenka piasku wywołują przyjemne wzruszenie. Czasem jednak jedno ziarenko potrafi zgrzytnąć między słowami, podrażnić oko, doprowadzając do łez i być niczym więcej, niż ciałem obcym.






Z lekkością nienachalności, szelestem niewidzialnych gestów i mgnień, staję się najdroższą mi osobą. 

Dla siebie. 

Otulam się odwagą i gotowa jestem wyciągnąć do siebie dłoń. Przyciągnąć mnie do siebie, nie od nowa, ale ponownie. 



niedziela, 25 czerwca 2023

Stanley Tucci

 


Podczas ostatniej wizyty w popularnym sklepie z książkami spojrzał na mnie Stanley. Bez wahania, z wewnętrznym uśmiechem, którego i tak nigdy nie udaje mi się ukryć przed światem, wyszliśmy razem, jak trochę starzy, a trochę nowi znajomi.

I tak nadeszła niedziela. A z nią mała sałatka z arbuza, czarnych oliwek, wędzonego twarogu i bazylii. Zupełnie spontanicznie, tuż po obiedzie, chwyciłam nieskazitelnie czystą, co uwielbiam, lampkę do białego wina, wlałam do połowy cudownie schłodzonego rieslinga i próbowałam zrobić kilka zdjęć z tą lampką, książką, z lawendą i słońcem w tle. Zanim w ogóle poczułam tego wina smak. Lubię robić zdjęcia. Czasem nie mogę się wręcz opanować, a w dobie komórek (ktoś proroczo nazwał telefony cell/komórka), będące przedłużeniem dłoni, trzecim okiem i uchem, kolejne kadry strzela się między mrugnięciem a oddechem… ehhh… Próbowałam więc ujęcia w powietrzu, na ziemi, rozmyte bardziej lub mniej. Wina nie zdążyłam jednak zasmakować, lampka miękko opadła na trawę, nieznany mi smak potencjalnego zapomnienia bezpowrotnie zniknął między źdźbłami. 

(tu kolejne westchnienie)

Wróciłam do kuchni, wybrałam większą, brzuchatą lampkę pod tytułem "zmieszczę dużo kostek lodu, plastry pomarańczy i rozmaryn". Całość uzupełniłam prosecco. 

Gdy latem zawczasu zasłonimy rolety w oknach w kuchni i jadalni, nasz salon zalewa wrażenie chłodu. Bose stopy ułożyłam wdzięcznie na sofie, zachwycając się paznokciami pomalowanymi prawdziwym lakierem w kolorze ciemnej czereśni. Plecy oparłam o podłokietnik, lampkę pod tytułem "zmieszczę wszystkie twoje pragnienia", do połowy pełną, postawiłam obok sofy na starym okrągłym drewnianym stołku, służącym do gry na pianinie. Stołek od góry obity jest skórą niewzruszenie przybitą metalowymi ćwiekami. Ma kilkadziesiąt lat, regulowane siedzisko, w którym mój młodszy brat widział kierownicę rajdowego samochodu w czasach, gdy liczba własnych zabawek mieściła się na palcach jednej dłoni. 

Założyłam okulary do czytania, gładząc okładkę niewielkiej książki, z którą miałam spędzić to popołudnie wyczułam pod opuszkami wypukłość liter Stanley Tucci i Smak. Oryginalny tytuł bliższy jest mojemu sercu. W ogóle jest mi bliższy. Taste. My Life Through Food. Prawda?

Po powąchaniu książki, słowie na początek i krótkim wstępie, tuż przed pierwszym rozdziałem pod tytułem "Czego się napijecie?" nie miałam wątpliwości, że idealną towarzyszką w tym momencie będzie soundtrack do filmu Julie i Julia, w którym Stanley gra męża Julie Child, amerykańskiej autorki książek kucharskich. 

Stanleya Tucci uwielbiam od dawna już, uwielbiam barwę jego głosu, sposób, w jaki kontroluje mimikę i ton, i mowę ciała. Uwielbiam to, jak opowiada o winie, włoskimi makaronie, oliwie z oliwek, czosnku i całej gamie kulinarnych smaczków w swoich postach na instagramie. Dlatego nasza przyjaźń ma potencjał. Wszak w poprzednim życiu byłam Włoszką.

Nawet nie wiem kiedy mija nam pierwsze kilkadziesiąt stron, książka pachnie zwykłością drukarskiego papieru i świadomością jej dotykalności. Wzrok niespiesznie spaceruje po zapisanych słowach, wywołując u mnie uśmiech co parę akapitów.  Stanley opowiada o smakach dzieciństwa, przeplatając je przepisami na makaron z czosnkiem, sos pomidorowy i pomidorową sałatkę, które chłonę z ulgą, bo zaskakują prostotą i brakiem potencjalnie oczywistego nawiązania do żelaznych reguł panujących we włoskiej kuchni. Opisuje, jak to było w kuchni jego mamy, co jest mi bardzo bliskie. Nie ze względu na umiejętności kulinarne mojej mamy. Mamą ze Stanlejowej książki jestem ja. Instynkt macierzyński ciasno spleciony z wnikliwym badaniem podniebnych potrzeb własnych dzieci. Podniebnych od podniebienia. Bez nakazów i nieuchronności związanych z nimi wyrzutów sumienia. Raz po raz odrywam się od tekstu, zsuwam z nosa okulary i podnoszę głowę w kierunku nieba za największym w naszym domu oknem. Jest brudne tylko do wysokości tui. Ponad nimi widać tylko błękit i drobne obłoki. Na wysokości nieba wszystko jest łatwiejsze i jakieś jaśniejsze. I lepiej wygląda. Uśmiecham się znowu, na myśl o Stanleyu Tuccim w krótkich portkach, w których biegał po amerykańskich i włoskich uliczkach i podwórkach w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jak nie smarował ugotowanych kolb słodkiej kukurydzy masłem ("na litość boską, nie"). Zamiast tego masłem smarowano kawałek domowego chleba, a dalej tym chlebem smarowało się posoloną kolbę. Powstawały w ten sposób dwie potrawy, z czego najpyszniejsze w domu Stanleya okazywały się kęsy tego domowego chleba, a z nimi słodycz kukurydzy, sól i aksamitna grzeszność masła.

Odrywam się na chwilę od książki i moich bosych stóp wdzięcznie ułożonych na sofie, żeby zapisać wszystko to, co właśnie pojawiło się w mojej głowie, jak niewidzialny sznur gęsi, o których wiesz, że nad tobą przelatują, mimo, że ich z pomiędzy chmur nie widać, jak ulubioność znajomego zapachu, który może minąć, zanim przypomnisz sobie skąd ta znajomość i od kiedy. Zapisuję. I wtedy. Z lekkością nienachalności, szelestem niewidzialnych gestów i mgnień, staję się najdroższą mi osobą. Dla siebie. Otulam się odwagą i gotowa jestem wyciągnąć do siebie dłoń. Przyciągnąć mnie do siebie, nie od nowa, ale ponownie. Przestrzeń wypełniam muzyką, dźwiękami, które kocham. Słowami, przed którymi nie ucieknę. Planuję podróż, nieustanną podróż, czuję smak. To wszystko, co kocham...

Wracam do czytania.

Na dnie brzuchatej lampki pozostał już tylko rozmaryn. Rozcieram go miedzy palcami, zachłannie wciągając aromat przez nozdrza, serdeczny palec muska przy tym delikatnie, bo z natury, wargi moich ust, sadzając moje wszystkie zmysły wygodnie we własnej ukochanej strefie komfortu...

Życie. Smakuję.


środa, 29 czerwca 2022

gdy wiatr muska dla uwagi



Spędziłam dziś całe przedpołudnie w Limone. Słońce grzało, wiatr pozwalał sobie na zaledwie delikatne uwagi, muskając moje policzki niewidzialnym dotykiem znanej mi dobrze błogości. Niebo było absolutnie bezchmurne, miasteczko ciche, świadome faktu, że za chwilę kamienne ścieżki wypełnią hałaśliwi turyści, ale i tego, że zostawią oni nową dawkę zachwytu i sporą część swoich dochodów.

Zwykle wybieramy miasteczka na zachodnim brzegu jeziora, by móc cieszyć się słońcem od jego wschodu do zachodu, nie tracąc przy tym widoku na taflę ciemnogranatowej wody i odbijające się       w niej pasmo gór. Dość wybrednie dobieram puzzle całej letniej włoskiej wyprawy, wydeptuję niemal przyszłe ścieżki, jestem tam, w pachnącej piekarni, wśród wąskich uliczek, zanim faktycznie do nich dotrę. Zapisuję cudnie brzmiące nazwy maleńkich portów, kawiarni i manufaktur. Upewniam się, że zdołam podjechać na rowerze po croissanty  i jogurt cytrynowy na moje słynne włoskie śniadania. Gdzieś tam, w zakątku serca zdarza mi się zadrżeć na myśl, że to wszystko okaże się snem. Ale po chwili rozpisuję kolejną listę pod tytułem spakować, załatwić, przygotować. W tym roku otworzyłam nową kategorię: kupić na miejscu. 

Uspokajam oddech. Korzystam z zalet mojego wieku i doświadczenia paru pięknych lat wspólnego odkrywania własnych, choć tak cudownie wspólnych, ścieżek. Od początku oddychamy tym samym powietrzem. Gdy Bartek skręca w lewo, żeby nie wracać tą samą drogą, ja uśmiecham się zupełnie nie zaskoczona, podziwiając widoki po prawej. Do listy zabrać koniecznie dopisuję świecę o zapachu patchuli i czarnej róży i prawdziwie szklaną lampkę do wina. Z każdym rokiem uczę się campingowego minimalizmu łącząc go jednak z wyrafinowaniem pojedynczych chwil. Muszę ich nazbierać na cały kolejny rok, a może i dłużej. Cannobio trafiło się rok przed pandemią, ale swoją niezwykłą nienachalnością zaczarowało mnie na bardzo długo. Wystarczająco, by przeżyć. Tym razem ponownie Włochy, za chwilę ruszamy w Alpy, a za nimi nad jezioro. Po oddech. Po słońce. Powoli. Przywiozę stamtąd dużo słów, już to wiem, i parmezan i oliwę z oliwek. Przywiozę nadzieję i dobrą energię, spokój, podsumowania i nowe pragnienia. Radość. I trochę włoskiej opalenizny:)


środa, 11 maja 2022

z nie-pamiętnika pewnej kobiety, wpisy wczesnomajowe



poniedziałek

Najciekawsze z myśli układają mi się w głowie, gdy poziom decybeli w naszym domu spada do dwóch, czyli do szelestu prac klasowych, które poprawia mój mąż i jego szeptu podliczającego w niby pamięci mizerną ilość punktów przyznanych większości z nich.

Dzieci śpią.

Przyglądam się sobie w lustrze w większej łazience. Zdjęłam już soczewki, więc żeby móc dojrzeć doskonałości mojej cery, muszę nachylić się nad umywalką i zbliżyć twarz do tafli lustra na odległość czubka nosa plus dwa centymetry (bliżej lustro zaczyna parować). Wygląda to z pewnością groteskowo, ale przecież jestem sama, nikt na mnie nie patrzy. Uśmiecham się. Do siebie. Z wzajemnością:)

Nie ma chleba. Szlag. Nadal nie dość sukowate mam sumienie, żeby olać to, zostawić im po 2,5 złotego na drożdżówkę i czekać na rozwój, czyli poprawę własnej sytuacji. Nie mogę się przemóc, żeby zejść ze ścieżki matki Polki, nieszczęśliwej i zmęczonej i rzucić nas na głęboka wodę. Bo byłaby głęboka dla nas wszystkich. Mogłoby się okazać, ze i tak dla mnie samej najbardziej, bo trudność opanowania emocji i nabrania dystansu nadal oceniam w kategorii zdobycia któregokolwiek ze szczytu Himalajów. Dopóki czegoś nie zmienię, to nic nie zmienię. A w ogóle dlaczego tylko ja potrzebuje zmiany??

Jestem gruba. Czuję się gruba. Mało we mnie kobiecej kobiety. Przestałam zauważać, ze jestem nią ciałem. Całym. Widzę siebie tylko od łokci do dłoni, bo te potrafią upiec chleb, serniczek, przyrządzić cudowności z kuchni włoskiej, polskiej, własnej i po prostu przepysznej. Reszty, czyli mnie, nie widzę. Nie mamy w domu na tyle wysokiego i szerokiego lustra, żebym mogła w nim siebie zobaczyć z rękami, nogami i głową naraz. Trochę się z tego cieszę, a trochę nie. Cieszę się, bo przynajmniej nie przytłacza mnie widok niedoskonałości i krągłości. Nieświadomość prowadzi do świadomości pod tytułem: jest dobrze, bo nie widzę, że jest niedobrze. Ale gdy w końcu mam szansę spojrzeć na siebie od stóp do głów w sklepowej przymierzalni, przy niekorzystnym świetle i pogrubiającym lustrze, przeżywam szok (nigdy nie zrozumiem, dlaczego sklepy odzieżowe nie wprowadzą wyszczuplających tafli w lustrach w swoich przymierzalniach??).


czwartek

Dlaczego najtrafniejsze myśli, te, które uwielbiam myśleć, zasiadają bezczelnie w mojej głowie dokładnie wtedy, gdy nie mogę ich w żaden sposób zapisać? Czuję, że robią to z premedytacją. Pędzą, jak pociąg intercity. Mogłabym w sumie zanotować je kredką do brwi po papierze toaletowym (szanse może i by jeszcze były, gdyby chłopcy kupili ten papier, co zawsze (ja kupuję), bo ten teraz jest jakby oliwkowy, z ledwobarwnym ledwooliwkowym wytłoczeniem, które... ach, nieważne, w każdym razie nie podoba mi się, choć fakt, nie zaznaczyłam na liście zakupów, że mają kupić biały). Zły pomysł. Mogłabym ewentualnie zapisać parę słów szminką na lustrze, zmieściłby się niemal cały akapit.  Szminką na lustrze można wyznać miłość lub złość. Problem w tym, ze nie mam w domu ani jednej szminki, nie licząc bezbarwnej pomadki ochronnej.

Melodramat zaczyna się jednak, gdy uświadamiam sobie, jak niepowtarzalne i genialne są te moje przemyślenia, pomysły na opowieści, nowe tematy, historie, jak pięknie prezentowałyby się na tle papierowej kartki lub całej z nich książki. Ale ulatują ze mnie bez zatrzymania i możliwości odtworzenia. Z żalem rezygnuję z bardziej lub mniej nerwowego poszukiwania najbliższego zatemperowanego ołówka lub piszącego długopisu i kawałka papieru. Po kilku latach takich prób wiem już, że ciąg myśli urywa się po kilku krokach w głąb domu lub opuszczeniu pomieszczenia, w którym akurat jestem, w którym jestem sobie z moimi myślami, ale bez ów ołówka, długopisu, kartki, papieru. Zawsze trafiam na przystanki pod tytułem życie, czyli dźwięk kończącej pracę pralki, nieodwieszone po kąpieli ręczniki, sztuk 2, nieodniesione z dziecięcych pokoi, które mijałabym po drodze: kubki, szklanki, talerzyki i miseczki, sztuk więcej, niż rąk i pach (niepotrzebnego nie trzeba z wyliczanki skreślać).

Przypominam sobie o braku chleba, brak chleba oznacza wycieczkę do geesowskiego przed siódmą rano, o bólu w miejscu, gdzie nogi wychodzą mi skąd wychodzą (a miałam napisać z dupy...) i o tym, jakim cudem nie jestem szczupło normalna, skoro robię codziennie po domu jakieś milion set tysięcy kroków??!


wtorek

Ubrana dziś w ogrodowe gumiaki i ogrodowy bezrękawnik postanowiłam najpierw sięgnąć po przyjemność dla siebie, czyli kawę nie byle jaką z cynamonem. Zdjęcie na insta i opis: first coffee, then life. Miało być dowcipnie, a wyszło dosłownie. Z naciskiem na (cały) life. Ziemia okazała się zbyt sucha, żeby zieleninę dało się wyrywać bez wysiłku i wykańczania skórek przy paznokciach. Zadania z matematyki w klasie 4 zbyt niejednoznaczne na te porę roku/życia/popołudnia. Moje plany dojazdu rano do pracy rowerem z uśmieszkiem politowania zaczęły mi machać na pożegnanie. Znowu byłam spóźniona ze wszystkim o pół doby. Nic nie wychodziło. Nie posunęłam się o krok do przodu. Nie przeryłam połowy ogrodu, ani nie przesadziłam dwóch ostatnich doniczek z szeflerą. Wstawiłam zmywarkę, zrobiłam dzieciom gorzkie kakao z miodem i wciągnęłam kawałek focacci z rozmarynem i oliwkami umoczoną w kropli oliwy. O tak, pycha. Przypomniała mi się czosnkowa oliwa do pizzy, którą niedawno delektowaliśmy się w Tutti Santi. Nie było na co czekać, w środkowej szufladzie znalazłam pustą szklaną buteleczkę zamykaną na korek, korek też znalazłam. Wcisnęłam do niej kawałki czosnku i zalałam do połowy oliwą z oliwek. Oblizałam odruchowo usta, zaliczkowo, na poczet przyszłych smaków. Nalałam też świeżej wody do Truflowej miski i nasypałam jej karmy. Wróciłam do ogrodu, wyrwałam kilkadziesiąt małych skurwysynów chwastów, czyli jakiś mikron naszego wczesnomajowego ogrodu. Przy zachodzącym słońcu, siedząc na stopniach ganku, skończyłam czytać Sarah Moss i wtedy właśnie uznałam, że mogłabym tak pisać. Mogłabym pisać, jak Sarah. Mogłabym napisać książkę z moimi myślami, trącającymi się wzajemnie i porozumiewawczo. Musiałabym tylko zawsze mieć przy sobie maleńki notes, najlepiej zawieszony na tasiemce na szyi, i maleńki ołówek, z maleńką temperówką, żebym mogła go na czas ostro naostrzyć. Zapisywałabym je, te moje myśli, dokładnie w momencie ich występów. Ot i cały klucz do sukcesu.

Wypluwam reszty pasty z ust, przecieram umywalkę i lustro, wieszam porzucone ręczniki i kładę się spać. Dobranoc life. See u tomorrow.


środa

Mówiłam, że marzenia się spełniają. Leży przede mną prawdziwa normalnie książka. Z moim imieniem i nazwiskiem! Właściwie to gruby zeszyt w sztywnej lakierowanej oprawie. Piękny i zachęcający. Odkrywam, że moje imię i nazwisko wypisane jest na górze każdej nieparzystej strony. Parzyste przeznaczone są na notatki! 

Jak to jednak trzeba uważnie marzyć... :) Świadoma swych praw i obowiązków zostałam właścicielką "książki" autorstwa Dobry Dietetyk z planem zmiany własnych nawyków żywieniowych...

.

.

.

.

.

.

cdn.