Wczoraj rozmawiałam z Nazhą, 8 godzin różnicy, ponad 9 lat niewidzenia, a buzia śmiała mi się non stop, gadałyśmy jak najęte:) Moja Przyjaciółka. Naprawdę mogę tak o Niej powiedzieć. Pochodzi z Maroka, ale od niemal 20 lat mieszka w Stanach, ma 2 synów i amerykańskiego męża. Amerykańskiego z Gór Skalistych, co warto zaznaczyć. W ogóle mój Big Sky to nie typowa Ameryka, z "nalotem" ze wschodniego czy zachodniego wybrzeża, ale prawdziwy modern dziki zachód:) Miałam szczęście mieszkać na ranczo, gdzie przeganiano konie na wypas, gdzie szumiał strumień jak z "A River Runs Through It", na lunch serwowano nam - pracownikom - przepyszne hamburgery z grilowaną piersią z kurczaka, pomidorami i moim ulubionym cream cheese. Yummy! Kowboje w kapeluszach, które rzadko znikały z ich głów, domki z bali, obowiązkowy popołudniowy deszcz latem i cudowna złocista jesień, która odsłaniała liściaste drzewa zaszyte w gąszczu iglaków na zboczach wzgórz...
A zima...
Zima z Montany została we mnie do dziś. Mam ją w krwiobiegu. Biel, mróz, i szczyt widziany niemal z każdego zakątka Big Sky. Lonepeak. Tak mi wtedy było.
I znowu wiosna. I kolejne lato.
I te dwie wstążki - hwy 191, droga do Bozeman i Gallatin River - które zsunęły się z tych zbocz i lekko tylko poplątały...
Kawał życia tam zostawiłam.
Koniec i początek.
Serce i rozum.
Ale prawdę powiedział ten, kto stwierdził, że z Montany nigdy tak naprawdę się nie wyjeżdża...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz