niedziela, 16 stycznia 2022

apple cider i czarna róża z paczulą


    

W życiu zdarzają się momenty tak niezwykłe i niespodziewane, wpadają nagle, jakby przelotem, a przynoszą obrazy sprzed lat, niemal dotykalne, niemal namacalne, czułe i pachnące tamtym dniem. Być może niewielu się to zdarza, a może każdemu. Mnie zawsze zachwycają, i choćby nawet wspomnienia z nimi związane nie miały być tymi najlepszymi, są to przecież moje wspomnienia, czyli część mnie. Z wiekiem człowiek uczy się nie wyrzekać się ich, a dzięki wielu może więcej zrozumieć z tego, jak się we własnym życiu odnalazł.
Ostatnio miałam okazję rozmawiać o sobie z obcym mi człowiekiem. Szybko nawiązana niezobowiązująca nić porozumienia, sympatia i nienazwane zaufanie. Być może wynikały z różnicy wieku, być może ze świadomości, że wymienione słowa pozostaną w nas bez ciągu dalszego. Pozostaną lekkie i nie wrócą obciążone oceną. Po prostu nie spotkamy się więcej. W ciągu godziny opowiedziałam mu o najważniejszych momentach mojego życia, wybierając dość spontanicznie i w ogóle nie chronologicznie obrazy z młodości, dzieciństwa i z minionego tygodnia. Starałam się być sprawiedliwa w opisie tego, co mnie spotkało, jak i tego, jak potrafię wspominać to dzisiaj. Oczywiście nie jest to do końca możliwe, ale starania przynoszą sporo frajdy, choć i niemało trudności. Gdy skończyłam, odetchnęłam, odkrywając w sobie i ulgę, i niedowierzanie, poczułam się jak autor, jak malarz, jak pisarz przypatrujący się temu, co sam stworzył. Usłyszałam swoją własną historię, wypowiedziałam ją na głos i przyznam, że wydała mi się niezwykła! - bardzo bogata, emocjonalna. Zdałam sobie sprawę, jak wiele już za mną, jak wiele już przeżyłam, nazwałam to, kim jestem. Na głos właśnie. To więcej, niż noszona w sobie świadomość. To budujące ćwiczenie, zwłaszcza dla tych, którzy zawsze mieli problem ze zdrowym chwaleniem się, mówieniem o sobie, dla tych, którym wydaje się, że nic takiego szczególnego w sobie nie mają. A mają. I to naprawdę niesamowicie szczególnego, jedynego w swoim rodzaju...

Od dziecka byłam chwalona. Za oceny, za grę na fortepianie, za cichą dziecięcą rozważność. Wstydziłam się tego chwalenia, policzki mnie piekły, nie przepadałam za tym, że ktoś zbyt długo zwraca na mnie uwagę. Później wstydziłam się chwalić tym, co udało mi się osiągnąć - uporem, pracą, wyrzeczeniem, zwłaszcza tą Ameryką nie potrafiłam się dzielić tak, jak na to zasługiwała. Na szczęście wraca do mnie w różnych momentach mojego życia, przytłumiona, zmieniona, niemal już zapomniana. Ale wystarczy świeca o zapachu czarnej róży i paczuli ustawiona w kuchni rodzinnej gdzieś między świątecznymi daniami i smak gorącego apple cider z dużą ilością goździków i cynamonu, bym mogła znów przenieść się do drewnianego wnętrza Willow Boutique w Montanie, gdzie pracowałam i o którym mogłabym opowiadać godzinami. Namacalne i niezwykłe. Moje momenty i miejsca. Moje zapachy i smaki. Moje emocje i życie. Cała ja. Ze wszystkim dobrym i tym mniej dobrym, ale dzięki któremu dotarłam do dziś z Ukochanymi mi Bliskimi Osobami. Przeczytałam gdzieś, że czasami nie cel jest najważniejszy, ale sama droga i to, co po drodze robisz, kogo spotykasz, czego się o sobie dowiadujesz. Ja swojej nie kończę, dalej nią podążam, ciesząc się na to, co może przynieść i pielęgnując to, gdzie już byłam.



czwartek, 13 stycznia 2022

spacerem po życiu


 Czasem do pisania zachęci człowieka moment, w którym zrobił już wszystko, pozamiatał, poodstawiał, porozwieszał i pozamykał. Zgasił światło i usiadł na drewnianym zydlu w kuchni. Bierze oddech, z wydechem wypuszcza napięcie. Spokój. Myśli. Piszą się...

A gdy wizja taka nadal pozostaje niedościgniona, gdy przez lata nie następuje, pozostaje tylko jedno... zachorować, opaść z sił i delegować innym ile tylko się da ze służbowych i domowych zajęć. Dopiero wtedy znajdzie się na to pisanie czas. Choć zachorować też trzeba umieć. To znaczy trzeba umieć przyznać się przed sobą samym i chorobę swoją uznać. Tak. Mogę nie pójść do pracy. Tak, potrzebuję odpocząć i zaopiekować się sobą i pozwolić innym w końcu zaopiekować się  mną. Świat na początku trochę się zawali. Ten widziany moimi oczami. Bo kanapki źle złożone, bo koszulka na wuef nie wyprasowana, bo mleko się skończyło i chleb. Wszystkich poniesie burza, ale po burzy zawsze w końcu wychodzi słońce. Choćby za oknem było nawet minus osiem.

Przechadzam się więc po naszym domu, między pokojami i kuchnią, między dniami i świętami, przysiądę na sofie, na krześle, na podłodze. Za oknami śnieg, biel na dachach i na czubkach iglaków. Mróz od rana czaruje malunkami na szybach od wschodniej części domu. Ledwo zdążę dotknąć palcami zimnej tafli, oszronionej kształtami gwieździstych płatków, a już promienie słońca ogrzewają je, ukazując pobliski lasek na tle jasnego nieba. Przed dziesiątą rano zdążę wyprawić rodzinkę do szkoły i pracy, potrzymać kciuki za sprawdzian z matematyki, popatrzeć, jak słońce przesuwa się po ogrodzie zimowym. Zdążę okruszki ze stołu zgarnąć i nasypać Trufli karmy, zdążymy pobawić się przez chwilę na podjeździe, zanim w ramiona chwycę drewna do kominka. Bardzo lubię ten moment. Drewna poukładane są przy szopie, jakieś czterdzieści kroków od domu. Dźwigam je dzielnie, drepcząc ostrożnie po śniegu, bo nie widzę, co mam pod nogami. Staram się iść po wydeptanych wcześniej śladach, które mają być gwarancją, że nie wdepnę w niesprzątnięte psie gówienko, schowane gdzieś pod śniegiem. I czuję się, jak mała Ania z Zielonego Wzgórza, z czapką niesfornie naciągniętą na głowę, w roboczych rękawiczkach, bez makijażu, z uśmiechem lekkim schowanym w szal idę w kierunku domu. Drewno mi ciąży cudownie, wokół mnie zima, całe dwa schodki na ganek obsypuję drobinkami kory, pies plącze się pod nogami. Uwielbiam!

Przed dziesiątą zdążę jeszcze zadzwonić do pracy, zaparzyć kawę i herbaty dwie na zapas. Miód, mleko i cynamon. Telefon do mamy. Książki czekające na ławie, aromat świecy o zapachu czarnej róży i paczuli. Dom pachnie resztkami grudnia i niechęcią do wypatrywania wiosny. Kocham Włochy latem, ale moja dusza jest zimą. 




Kilkanaście dni temu wylogowałam się z instagrama. Odcięłam kupon, dość spontanicznie tym razem, i poczułam się wolna. Okazało się, że pięknych obrazów mam wokół siebie mnóstwo. Jak dobrze jest zobaczyć je na żywo i porzucić mimowolne obserwowanie marnych i sztucznych kreacji wrzucanych do sieci przez obcych zupełnie ludzi. Internet jest i moją słabością, ale przeraża mnie coraz bardziej, przeraża mnie ilość głupot, jaka serwowana jest i konsumowana w świecie, którego nie można ani zweryfikować, ani dotknąć. Dzięki mediom mamy być bliżej, ale zdecydowanie oddalamy się od siebie samych i od siebie nawzajem. Czemu nie wystarczają już własne cztery kąty? Czemu potrzeba ich tysiące? Katalogi, zakładki, biblioteki, roomy, grupy. I to, co uderza mnie ostatnio najbardziej: udowodnij, że nie jesteś komputerem... 

Mogę to udowodnić tylko w jeden sposób.