Czasem do pisania zachęci człowieka moment, w którym zrobił już wszystko, pozamiatał, poodstawiał, porozwieszał i pozamykał. Zgasił światło i usiadł na drewnianym zydlu w kuchni. Bierze oddech, z wydechem wypuszcza napięcie. Spokój. Myśli. Piszą się...
A gdy wizja taka nadal pozostaje niedościgniona, gdy przez lata nie następuje, pozostaje tylko jedno... zachorować, opaść z sił i delegować innym ile tylko się da ze służbowych i domowych zajęć. Dopiero wtedy znajdzie się na to pisanie czas. Choć zachorować też trzeba umieć. To znaczy trzeba umieć przyznać się przed sobą samym i chorobę swoją uznać. Tak. Mogę nie pójść do pracy. Tak, potrzebuję odpocząć i zaopiekować się sobą i pozwolić innym w końcu zaopiekować się mną. Świat na początku trochę się zawali. Ten widziany moimi oczami. Bo kanapki źle złożone, bo koszulka na wuef nie wyprasowana, bo mleko się skończyło i chleb. Wszystkich poniesie burza, ale po burzy zawsze w końcu wychodzi słońce. Choćby za oknem było nawet minus osiem.
Przechadzam się więc po naszym domu, między pokojami i kuchnią, między dniami i świętami, przysiądę na sofie, na krześle, na podłodze. Za oknami śnieg, biel na dachach i na czubkach iglaków. Mróz od rana czaruje malunkami na szybach od wschodniej części domu. Ledwo zdążę dotknąć palcami zimnej tafli, oszronionej kształtami gwieździstych płatków, a już promienie słońca ogrzewają je, ukazując pobliski lasek na tle jasnego nieba. Przed dziesiątą rano zdążę wyprawić rodzinkę do szkoły i pracy, potrzymać kciuki za sprawdzian z matematyki, popatrzeć, jak słońce przesuwa się po ogrodzie zimowym. Zdążę okruszki ze stołu zgarnąć i nasypać Trufli karmy, zdążymy pobawić się przez chwilę na podjeździe, zanim w ramiona chwycę drewna do kominka. Bardzo lubię ten moment. Drewna poukładane są przy szopie, jakieś czterdzieści kroków od domu. Dźwigam je dzielnie, drepcząc ostrożnie po śniegu, bo nie widzę, co mam pod nogami. Staram się iść po wydeptanych wcześniej śladach, które mają być gwarancją, że nie wdepnę w niesprzątnięte psie gówienko, schowane gdzieś pod śniegiem. I czuję się, jak mała Ania z Zielonego Wzgórza, z czapką niesfornie naciągniętą na głowę, w roboczych rękawiczkach, bez makijażu, z uśmiechem lekkim schowanym w szal idę w kierunku domu. Drewno mi ciąży cudownie, wokół mnie zima, całe dwa schodki na ganek obsypuję drobinkami kory, pies plącze się pod nogami. Uwielbiam!
Przed dziesiątą zdążę jeszcze zadzwonić do pracy, zaparzyć kawę i herbaty dwie na zapas. Miód, mleko i cynamon. Telefon do mamy. Książki czekające na ławie, aromat świecy o zapachu czarnej róży i paczuli. Dom pachnie resztkami grudnia i niechęcią do wypatrywania wiosny. Kocham Włochy latem, ale moja dusza jest zimą.
Kilkanaście dni temu wylogowałam się z instagrama. Odcięłam kupon, dość spontanicznie tym razem, i poczułam się wolna. Okazało się, że pięknych obrazów mam wokół siebie mnóstwo. Jak dobrze jest zobaczyć je na żywo i porzucić mimowolne obserwowanie marnych i sztucznych kreacji wrzucanych do sieci przez obcych zupełnie ludzi. Internet jest i moją słabością, ale przeraża mnie coraz bardziej, przeraża mnie ilość głupot, jaka serwowana jest i konsumowana w świecie, którego nie można ani zweryfikować, ani dotknąć. Dzięki mediom mamy być bliżej, ale zdecydowanie oddalamy się od siebie samych i od siebie nawzajem. Czemu nie wystarczają już własne cztery kąty? Czemu potrzeba ich tysiące? Katalogi, zakładki, biblioteki, roomy, grupy. I to, co uderza mnie ostatnio najbardziej: udowodnij, że nie jesteś komputerem...
Mogę to udowodnić tylko w jeden sposób.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz