środa, 4 grudnia 2019

nieidealna



Jak ja w tym grudniu często się wzruszam! Głosu nagle mi braknie i z nosa kapie.
Wzruszam się przy smsie od kochanej Koleżanki, bo to pierwszy od lat grudzień, który spędzamy osobno. Co roku, w pracy, od Mikołajek do Swiąt pozwalałyśmy sobie, we trzy, dzień w dzień, słuchać kanału radiowego z Christmas carols...

Wzruszam się mijając Gronowo, gdzie nie mieszkają już ani Babcia, ani Dziadek.

I dziś smarkałam w pokoju Janka, przy małej lampce, czytając naszym dzieciom opowieść o liściu, Julii Rozumek.
Magia. Dwie pary najkochańszych na świecie oczu, ciekawych spojrzeń i dwie pary stóp małych, wystających spod tej samej kołdry. Spokój w każdym słowie, szept przy końcu akapitu, wnikliwie obejrzane strony z rysunkami, żeby żaden szczegół nie miał szansy umknąć.
I znów głosu mi zabrakło, gdy na kartce zapisanej znalazłam nasz dom, nasze poranki.
A oni, widząc mnie, z tymi łzami i między nimi uśmiechem... nie chcieliśmy, żeby ten wieczór się kończył.


Od dłuższego czasu żal mam w sobie ogromny, że mi samej nie udaje się pisać, że zatrzymałam się z moim marzeniem o własnej książce, jak przed wielkim znakiem stop.
Dziś zrozumiałam, w jednej krótkiej chwili, że nie muszę już. Nie muszę martwić się tym dłużej. Ani zazdrościć innym, że piszą.
Dziś pozwoliłam sobie odpuścić, bo to przyjdzie, w odpowiednim i najlepszym dla nas momencie.
Teraz wystarczy, że będę choćby czytać, że mogę z siebie coś dać na mnóstwo różnych sposobów.
Usiąść przy nich, pozwolić na kubek z kakao i piankami, na kino filmowe w piżamach.

Zapamiętają mnie nie idealną.
Zapamiętają nieidealną.



wtorek, 19 listopada 2019

tamtego popołudnia czułam bardziej koniec lata, niż pierwszy dzień jesieni



Tamtego popołudnia bardziej czułam koniec lata, niż pierwszy dzień jesieni.
Zwyczajny spacer z dziećmi, nieutwardzona droga, kawałek pola, dwie ulice. Szłam w lekkim granatowym płaszczu, z koralowym szalem narzuconym z pozoru niedbale...
Dzieci... cóż, podzielność zmysłów mam od dawna opanowaną. Ta rozumna, rozsądna część mnie, kontroluje, czy nie odjeżdżają za daleko, czy trzymają się chodnika. 
Ta... druga... przymykam oczy i zaciągam się życiem.  Pachnie pięknie, błogo, owocowo, a może kwiatowo. To jeszcze pachnie lato, jego ostatnie uśmiechnięte promienie. Nigdy nie byłam specjalistką do spraw zapachów, nie potrafię odróżnić w powietrzu aromatu takiej, czy innej rośliny. Może z wyjątkiem akacji...



Jesień poczułam dopiero, gdy zawróciliśmy do domu. Długa, lekko zacieniona aleja, z przylegającym w połowie drogi parkiem. W sumie to trochę park, a trochę zapomniany ogród. Parę drzew, wtulone w nie krzaki bzu i wysoka wyblakła już trawa. A w głębi... wspomnienie po maleńkim domu z czerwonej cegły, uchylone na stałe okno, rama bez szyb, mury, które wiedzą. Cegły coraz mniej są czerwone, ale tak sobie ten dom - kiedyś - wyobrażam. Za każdym razem zwracam na niego uwagę. A przejeżdżam obok co najmniej dwa razy dziennie. Zmienia się wraz ze zmianą pór roku. Stoi niewzruszony, ale świat i kolory wokół niego spieszą o uwagę. Za każdym razem czarowny, tajemniczy, ale smutny i tak bardzo cichy. Zastanawiam się, jaki sekret kryje. Kto w nim mieszkał? Jaka jest jego historia? I dlaczego stoi tak bardzo zapomniany?



nie, nie, to stare zdjęcie...:)


Tyle magii kryje się wokół nas, tyle małych tajemnic, które ubarwiają zwyczajne, z pozoru, dni. Wystarczy lepiej się przyjrzeć, zatrzymać, zwolnić. Wystarczy iść na spacer, po prostu iść, donikąd, bez namacalnego celu. Wystarczy zawalczyć o małe zmiany w swoim życiu, które pozwolą na to, żeby tą magię wokół się dostrzec, żeby mieć na nią czas. Jest w najprostszych widokach, we wschodach i zachodach słońca, jest w oczach i przytuleniach naszych dzieci, we wspólnym siedzeniu przy kolacji. Szczęściem moim jest, że potrafię ją dostrzec, we wtorek i w piątek, w zwyczajnych dniach, w naszych dniach.
I ja nareszcie mam czas. Mogę pozwolić sobie na niespieszność, na celebrowanie, na zagapienie bez żalu, że mi życie przez palce przebiega. Czuję spokój. Biorę oddech. Przymykam oczy i jeszcze raz zaciągam się życiem. 
Jest pięknie... 





poniedziałek, 18 listopada 2019

Nowy Jork



Do Nowego Jorku poleciałam w październiku. Samolotem linii Jet Blue, z lotniska w Bozeman w Montanie. W październiku, po tym znamiennym wrześniu.

Brzmi to wszystko, jak marzenie do spełnienia, jak sen.
A ja przecież tam byłam!

Podekscytowanie samym planowaniem i wizją dotknięcia Nowego Jorku towarzyszyło mi już parę miesięcy wcześniej, było na tyle silne, że nawet po 11/09 nie dopuszczałam do siebie myśli o ewentualnej - czy choćby i koniecznej - zmianie planów. Serce biło mi mocno. Kupiłam kilka map, studiowałam przewodniki i wszelkie wzmianki o Manhattanie, siedząc do późna przy laptopie, w przechodnim pokoju w naszym pracowniczym domu z bali, który zabawnie nazywał się bunkhouse. Najbardziej jednak lubiłam weekendowe wypady do miasta, po szale zakupów wpadałam na obowiązkową kawę do Borders Books Music Cafe i po obmacaniu brzegów cudownych książek, których nie odważyłam się nabyć w ilościach hurtowych, czego żałuję ogromnie do dziś, siadałam przy najmniejszym ze stolików i czytałam. Mapy. Uwielbiam. Mapy i kawę mochaberry:)

Podobno kobiety mają słabiej rozwinięty zmysł orientacji przestrzennej. Ja zupełnie nie mam z nim problemu. Patrzę na rozrysowane na papierze kolorowe żyłki i punkciki, rzuty z lotu ptaka i od razu zaczynam sobie wyobrażać, jak tam jest, nawet w miejscach, w których nigdy wcześniej nie byłam. Manhattan był dla mnie gratką, idealnie zaplanowany układ ulic i alei pozwolił mi na swobodne poruszanie się po tej części Nowego Jorku zarówno pieszo, jak i gęstą siatką metra, mimo, że byłam tam tak naprawdę pierwszy raz. Całe trzy dni. Niektóre z przecznic znałam na pamięć, nauczyłam się ich z przewodnika, zdjęć w internecie i ogromnego pragnienia dotarcia tam. Trzy dni. Drobiazgowo rozpisana w głowie każda minuta. Oczywiście zacierają mi się już te minuty w pamięci, ale mogłabym prawie przysiąc, że plan zawierał czas nawet na ewentualne zagapienie się i sytuacje wyjątkowe, o których zaraz napiszę.


Na Nowy Jork przygotowywałam się completely:) Biała koszula, jeszcze z Barcelony, grafitowe miękkie spodnie od Maurices i te perfumy... zawsze będą kojarzyć mi się z NYC, czy to nie cudowne? Hugo Boss Woman. Mój pierwszy flakon, otwarty specjalnie na tę okazję. Czekałam z tym do pierwszego poranka w wielkim mieście. To był rok 2001, a ja miałam niespełna 24 lata.

Manhattan przerósł moje oczekiwania, zaskoczył mnie ogromem wszystkiego. A przecież przez te trzy dni widziałam tak naprawdę tylko małą jego część. Czułam się tam, jak w centrum świata, naprawdę, dokładnie taka myśl pojawiła się w momencie, gdy obiema nogami mocno stanęłam na środku Times Square. Wszystko. Środek świata. To, co wcześniej mogłam znaleźć w kinie i telewizji, miałam na wyciągnięcie ręki. Ja tam byłam! A wokół mnie mnóstwo ludzi, każdy pędzący w swoją stronę, zupełnie niepodniecony świadomością tego, gdzie jest, ŻE jest w mieście, o którym ja dotąd tylko marzyłam. Każdy z nich sprawiał wrażenie, że znajduje się bańce swojego własnego, osobnego świata, nie zwracał uwagi na milion osób, które obok niego przechodziły. Dziwne i zachwycające zarazem.
Nadal nie przestaję do tego miejsca wzdychać. Udało mi się dotrzeć do Times Square, Grand Central Terminal, Katedry Św. Patryka, wjechałam na samą górę Empire State Building, dokładnie tam, gdzie rozgrywa się finałowa scena z filmu Bezsenność w Seattle. Byłam blisko Strefy Zero, spacerowałam po małej części Central Park, siedziałam na ławce w Battery Park, dalej Wall Street, American Museum of Natural History, Chinatown. Również do dziś nie zdołałam opisać w miarę logicznie, czy chronologicznie tych trzech dni. Z oczywistego powodu - nie była to zwykła wycieczka, kolejna podróż. Ja bardzo skrupulatnie spełniałam wówczas moje największe marzenie. Naprawdę największe. Za każdym zakrętem pojawiała się nowa historia, nowe wspomnienie, takie, jak to: Wall Street, dokładnie pod The Trump Building, spotkałam dwie dziewczyny z mojej uczelni, chodziłyśmy razem na wykłady. Nie umawiałyśmy się na to spotkanie na Manhattanie:) Albo... moje, równie nieplanowane, zakupy przy 6th Avenue, na chwilę przed wyjazdem na lotnisko. Ostatnie drobne dolary, sklep z butami, czerwone skórzane botki, za cenę, która przyprawiała mnie wówczas o dreszcze, choć to było jakieś 45 dolców:) Przemiła dwudziestoparolatka przy kasie, krótka rozmowa, parę uśmiechów i ten jej szczery zachwyt moim pierścionkiem z dużą cyrkonią. Błysk w oczach. We don't have them here in New York. Westchnęłyśmy obie. Zapłaciłam i wyszłam, ściskając w czerwonej siatce czerwone nowojorskie botki, moje czerwone nowojorskie botki! W tamtym momencie miałam już wszystko. I wtedy zrobiłam coś tak spontanicznego, odruchowego... odwróciłam się, ściągając z palca srebrny pierścionek, wróciłam do pani przy kasie i wręczyłam mu go z ogromną radością. Skoro ja mam wszystko, a oni tu nie mają takich cyrkonii...:) Jestem pewna, że byłyśmy wtedy najszczęśliwszymi babkami na świecie.


I - mimo, że na mapie Nowego Jorku pozostaje jeszcze sporo miejsc, których nie zobaczyłam - sama obecność tam, świadomość tego, że udało się, przy tak wielu przeciwnościach, dotrzeć, spać, zwiedzać, być - jest bezcenna. Marzenia się spełniają lub, jak kto woli, marzenia się spełnia.
A do Nowego Jorku wracam za każdym razem, gdy zaczynam w to zdanie wątpić:)

Nowy Jork. Wszystko. Można.









wtorek, 12 listopada 2019

lepiej





I przyszedł listopad.
Na moim blogu tylko piętnaście postów w tym roku.
W 2015 napisałam ich sto!
Nie rozgryzam jednak powodów, ani przyczyn. Nie tłumaczę się nikomu, nawet sobie.
Bardzo mi była ta cisza potrzebna. Zmiana pracy, poprzedzona miesiącami przemyśleń...
Zmiana na lepsze, na lżejsze. Nie muszę już pisać o braku oddechu, o zadyszce na siedząco.


Zlikwidowałam konto na facebooku. I na instagramie, co wzbudziło niepokój paru Osób oraz moją wdzięczność za to, że są. I martwią się. Do IG wróciłam, właśnie dla Nich. Dziękuję Dziewczyny:)

Urządziłam sobie ciszę medialną i społecznościową:) Spędzałam i spędzam czas ze sobą i z moją rodziną. Cudownie. Czasem też i nie cudownie:) czyli dokładnie tak, jak to jest w życiu, z mężem, dwójką jeszcze-nie-nastolatków i kociątkiem przybłędą.
Muszę przyznać, że oderwanie się od mediów, facebooków i telewizji ma same dobre strony. Pozwala na reset, podsumowania, na siebie, a nawet na odrobinę samotności. Odrobinę, bo w naszej rodzinie cisza i samotność praktycznie nie mają szans, haha:). Nasz dom bardzo żyje, rzadko się zamyśla:) 





A jednak... ciągnie mnie do bloga, szkoda mi go tak po prostu porzucić. Blog jest moim dzieckiem, prowadzę go już tyle lat... przejrzałam kilka swoich postów i komentarzy pod nimi i dobrze, że to zrobiłam. W komentarzach znalazłam parę podpowiedzi, co dalej. Co dalej? 
Chcę, żeby było pięknie, ciepło, emocjonalnie, bo wiem, że parę osób zaglądało tu dla tych emocji właśnie. Swiat wokół, ten daleki, jest na tyle trudny i na tyle dziwny, że chętnie zawężę go do okolic naszego domu, naszych podróży, do wspaniałych wspomnień, których nazbierało mi się tak wiele! Jeśli tylko uda mi się wyczarować z codzienności choć trochę przytulności... nie zapomnę zapisać ich tutaj. 
Będą też moje wymyślone historie, zawsze z cichym osobistym wątkiem, bo najlepiej opisuje mi się to, co sama widziałam i słyszałam, Będą oczywiście zdjęcia, szkoda, że nie da się przemycić muzyki w wygodnej formie:)
Jeszcze będzie pięknie!

See you soon:)








czwartek, 29 sierpnia 2019

Via słodko brzmiąca



Od dawna było to jasne. Wiedziałam, że książki w życiu nie napiszę tu, w domu, między świeżo ugotowaną pomidorówką na jutro, a zaganianiem dzieci do spania. Między marzeniem o skupieniu w samotności i ciągłym spoglądaniem na leżący na wierzchu piękny zeszyt w kratkę a dogonieniem bieżących niezbędości, załatwieniem dwudziestu tysięcy koniecznych małych spraw, bez których nie czułabym, że już czas. A gdy czas nadchodzi, siada obok mnie presja niewyspania i tykający w niewidzialności zegar, głośno odmierzający nieprzespane przeze mnie kolejne minuty.
Nie napiszę jej nie zmieniając nic. Nie napiszę jej udając, że można pogodzić bycie aktywną mamą z choćby poprawnym oddawaniu się własnej pasji. 
Nawet ton i szybkość myśli, które podpowiadają mi pisane właśnie słowa, nie pasuje do nastroju, w jaki chciałabym się zanurzyć... a przynajmniej wpaść w niego tak, żeby nie używać słów typu "zanurzyć", bo wydają się płaskie i wykorzystywane zbyt dużą, obecnie, ilość razy, nie pozostawiając czytelnikowi szansy na dołączenie do mnie bez pukania i trzaskania drzwiami...


Obiecałam sobie pisać codziennie, choćby jedną stronę. Muszę jeszcze znaleźć miejsce w sieci z podziałem na te strony, ale aktualnie szkoda mi czasu na te poszukiwania. Będę po prostu pisać.
W głowie, i nie tylko, mam cały czas tą maleńką, uroczą miejscowość, Cannobio. Jest dla mnie, jak hasło, zawiera wszystko to, czego potrzebowałam, zanim tam dotarliśmy, wszystko, co tam właśnie znalazłam. Wiem, że miejsca, w których spędza się wakacje, urlop, pełne słońca, wyczekane, muszą kojarzyć się dobrze i są wspominane przez długie jeszcze tygodnie. To naturalne. Do ogromnej większości naszych letnich miejsc wracałam wpisami na blogu, myślami, przeglądaniem zdjęć. Czy z Cannobio jest inaczej? Bardziej? Okaże się już niedługo. Za tydzień kończy się sierpień, a za nim przybywa wrzesień. Czas jesieni. Czy wyleczę się z zachwytu i przekonania, że nad magiczne Maggiore chcę wrócić? Jak szybko stanę obiema nogami na ziemi, szeleszcząc liśćmi? Jak szybko będę przechodzić na drugie strony ulic, niosąc zakupy, podnosząc wzrok nie wyżej, niż sygnalizacja świetlna?
A może, pewnego dnia, nawet w deszczu, podniosę wzrok wyżej, ze znanym mi uśmiechem niespełnym, i przypomnę sobie ten czas, zobaczę góry ułożone nad ciemną taflą jeziora? I wrócę tam, każdym skrawkiem siebie, co najwyżej wyłączając ubrane wtedy buty. Tak, buty zaprowadzą mnie do pracy, auta, sklepu za rogiem, ale w głowie i pod palcami rąk będę już miała sklepik z truflami przy Via słodko brzmiącej, gdzie spotkam Pana od truflowego szacunku.
Własnie. Te trufle nie dają mi spokoju. Zasługują na wątek. Może moglibyśmy wymieniać się niemymi spojrzeniami, bez słów przekazywać sobie budowaną tygodniami serdeczność i sympatię przy lodówce wnoszonej z elegancją z zaplecza. Po jednej sztuce. Po jednym przepisie. A może to cały rozdział? A może dzień w tygodniu, gdy po kawie w Forno Zaccheo i croissancie z czekoladą, zaglądam do Gianni Ardizio, aż w końcu docieram do trufli...
Cóż. Zadanie na dziś odrobione. Jutro kolejna strona. Znalazłam dziś idealny dla mnie cytat: „jeśli chcesz być taki, jaki nigdy dotąd nie byłeś, zacznij robić rzeczy, których nigdy dotąd nie robiłeś”...



niedziela, 11 sierpnia 2019

frontier country



Zakochałam się bez pamięci.
Przylgnęłam do tego miasteczka i nie chce mi się z niego wyjeżdżać. Przeglądam zdjęcia, przypominam sobie... to słońce z rana, które grzało mocno, gdy wystawiałam do niego twarz w drodze po croissanty i jogurt cytrynowy.

Rower, Włochy, poranki, całe dni z obietnicą możliwości. I ja.

Dokładnie tego mi było trzeba...

To wręcz niesamowite - móc, po tak długich, przecież, poszukiwaniach optymalnego campingu na letni urlop, trafić na miejsce idealne, wymarzone, spełniające wszystkie potrzeby, wszystkie gwiazdki w własnym rankingu tu i teraz... To nie były zwykłe wakacje, kolejny urlop w lipcu. Chcę tu wracać, myślami, opisami, aż do zmęczenia. Chętnie zagłębię się w ten punkt na mapie. Może dotrę do niuansów, do wspólnego mianownika dla włoskiego miasteczka i dla mnie, dla wspólnego nam czasu.







Mam w głowie tak dużo pomysłów na opowieści. Pierwsza - o tajemniczym kamiennym balkonie na pastelowej ścianie jednego z najpiękniejszych budynków w Cannobio. Druga o opuszczonym domu przy głównej ulicy. Domu, który wygląda, jak Bramasole z filmu Pod słońcem Toskanii. Komentarz zbędny. Kolejna - o ujmującym Właścicielu sklepu z włoskimi skórzanymi torebkami. Wysoki, około sześćdziesiątki, z siwym zarostem i czarowną angielszczyzną. Pięć minut rozmowy i... moglibyśmy się zaprzyjaźnić. Sklepik z truflami. Piekarnia na przeciw kościoła. A! Te trzy starsze Włoszki z kościoła, dbające o kwiaty i ołtarze, Hotel Pironi przy Via Guglielmo Marconi. Oszklona czytelnia w cichej części Cannobio, pod wysokim drzewem, otoczona szumem ostatnich fal... Tyle potencjalnych historii!






Cannobio. Ułożone łagodnie nad brzegiem jeziora Maggiore, w delcie rzeki Canobino, wciśnięte z rozmysłem między Monte Limidario i nieco niższe zbocza włoskiej części Alp Lepontyńskich. Alpy Lepontyńskie! Czy te nazwy nie brzmią cudownie? Leży w Regionie Piemont, uznanym - podobno - za nudny, bo za daleko, nie ma morza i w ogóle, nie po drodze.... A ja już wiem, że dzięki wszystkim tym, którzy tu (jeszcze) nie dotarli, Cannobio zachowuje swój oryginalny urok, nie przytłacza nadmiarem turystów, nie stroi w komercję i nie próbuje przypodobać. Nie musi, zdecydowanie nie musi.
Jak miło jest szukać, dowiadywać się, sprawdzać i znajdować informacje o miejscach, w których się będzie lub było - w internecie. Odrobinę jednak żałuję, że nie znam języka włoskiego, bo po angielsku, niemiecku i chociażby po polsku, podane są tylko fakty, a ja szukam ciekawostek. I te znalazłabym zapewne po włosku...
Ale... kto szuka, ten czasem znajduje.

Na stronie agencji nieruchomości Marlis Zanetti !!! (zupełnie przypadkiem, trafiłam po prostu na ciekawy opis po angielsku), dowiaduję się, że Cannobio nazwano krainą granic, miastem granicznym, dokładnie frontier country (uwielbiam słowo frontier, kojarzy mi się... ale to innym razem). Leży na granicy wspomnianego Piemontu, a także Lombardii - to po włoskiej stronie. Graniczy również ze szwajcarskim kantonem Ticino. Jest pierwszym włoskim miastem, na szlaku prowadzącym z wyrafinowanej i schludnej szwajcarskiej północy, w stronę romantycznej, południowej części Europy, Łączy oba klimaty, choć urokiem i ciepłem, bliżej mu jednak do południa. Jeszcze kilka kilometrów przed Cannobio, na terenie Szwajcarii, faktycznie da się wyczuć potrzebę elegancji, niemal... oszczędność zewnętrznych domowych dekoracji, wszystko zbudowane z rozmysłem i powściągliwością. Perfekcyjnie. Po wjeździe do Włoch, zaledwie parę kilometrów od granicy, już sama podświadomość, że to właśnie Włochy, pomaga rozetrzeć kontury tej perfekcji i wrzucić na luz. Jak wspomniałam, nawet język i brzmienie nazw miejsc i ulic daje wrażenie niekończącego się weekendu, ciągłych wakacji. Niespieszność. Tak, w Italii zwalniasz, bo nie dość, że przed tobą uroczy zakręt, to otoczony zapierającym dech w piersiach widokiem. Zwalniasz, żeby dobrze wczytać się we włoskie menu, zanim zdecydujesz się na danie z basilico, balsamico, insalata, pecorino, carpaccio, rosmarina i pistaccio. Cudnie, prawda?
W końcu, zwalniasz, żeby ze spokojem przyjrzeć się. Westchnąć. Pojąć, że wcześniej niepotrzebnie biegłaś...że można, można tak niespiesznie żyć, delektować się najmniejszą rzeczą, celebrować najdrobniejszą chwilę.
W Cannobio wzdychałam często. Nie z żalu, nie z zazdrości. (Nie po polsku, możnaby powiedzieć, ale byłoby to kontrowersyjne stwierdzenie, a ja nie przepadam za byciem kontrowersyjną).
To były westchnienia szczerego oczarowania, ulgi, radości, że udało się dotrzeć z samą sobą w tak idealny moment i miejsce, a w nim dokładnie ten moment sobie uświadomić. I ten dreszcz niedowierzania, gdy wyraźnie słyszysz swój oddech, czujesz swoją skórę, jesteś równolegle z swoimi myślami. Przekroczyłaś własną granicę. Wiesz już, że zasłużyłaś, że dotarłaś tu dzięki sobie. Dokładnie tu, gdziekolwiek by to Cannobio nie leżało...












piątek, 2 sierpnia 2019

niewielkie domy przy niewielkich drogach


Źródło: Google Maps

Niewielkie domy z kamienia, ułożone na zboczach niewielkich gór, przy niewielkich drogach.
Niewielka potrzeba niewielkiego życia. 

Tylko widać więcej. Przez to, że mniej się widzi.
Oddech słychać. Mój i twój. Najcenniejszy.
Zadyszka wyciska łzy zasapania i szczęścia. 
Bez dźwięków niemal. Bez niczego. 
Usiąść i patrzeć i móc zobaczyć wszystko. 
To, co przed, przed laty, przedwczoraj i przed oczami. 
Ta dokładnie chwila i cała w niej ja.
Tęsknoty... pragnienia...
Zaspokojenia... tak wyraźne, jakby siedziały obok.
Nic więcej. 




Miałam dokończyć podróż śladami Męża.
Ale powyżej pewnej wysokości nad poziomem morza, każdy trafia na swoją właśną opowieść.
Cichą, mimo tego, że może okazać się, że to ona krzyczała w tobie od jakiegoś czasu, prosząc się o uwagę.
W górach, ciśnienie potrafi odebrać oddech. Na chwilę. Wystarczającą.



Źródło: Bartek