Post z dedykacją dla Apaczowej.
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie - gdzie jest Apaczowa i czy u Niej wszystko dobrze?
Nękam Ją od lutego zeszłego roku. Czekam na odzew na Jej blogu Dom Na Przedmiesciach.
Ale cisza...
Może ktoś widział, może ktoś wie...?
Po namyśle dedykuję również Magdzie - so we're even:)
cichy blask, powiew trwający sekundę...
a może to tylko wspomnienie po nim
albo chęć zobaczenia
ślad minionego życia, szczęścia też, spełnienia części tych największych kiedyś marzeń
wracają
jak spadające gwiazdy... myślisz, że je widzisz, właściwie jesteś pewien, ale jak to udowodnić?
u mnie, jak zwykle, wystarczą któreś dwa dźwięki, film z Nowym Jorkiem w tle, góry, śnieg
już coraz rzadziej, dużo rzadziej, ale nadal tlą się blaskiem zgaszonym, jakby z oddali mrugały
znajomo, choć odlegle bardzo, jak ze snu, z ulubionego filmu
jak z ukochanej książki, która zgubiła się dawno i dawno już przestałam jej szukać...
wspomnienia
moje życie przy US Highway 191
Highway 191.
Droga stanowa, rozciągnięta z południa na północ Stanów Zjednoczonych Ameryki, przez Arizonę, Utah Wyoming i Montanę, od Meksyku do Kanady.
A na niej i mój osobisty fragment, kilkadziesiąt kilometrów biegnących przez Montanę. Przez pewien krótki czas była moją drogą do całej reszty świata. Wijąca się zgrabnie między wzgórzami Kanionu rzeki Gallatin, w parze z samą rzeką. Znałam każdy z jej zakrętów, każdy z mostów, z trudem skupiałam wzrok na drodze, kusiła głęboka zieleń miliona drzew, wartki nurt rzeki i... prawdziwie amerykańskie terenówki. Wcale nie nowsze od mojego, wysłużonego Forda Explorera z automatyczną skrzynią i napędem na 4 koła. Zwyczajnie większe, cięższe i... brudniejsze... Bo dla mnie prawdziwy truck musiał być porządnie obłocony.
Mieszkałam w miejscu, które nie było miastem, nie było wsią, było położoną na wysokości 2200 m.n.p.m.
jednostką osadniczą - jak to po swojemu określa wikipedia.
I ta pięknie brzmiąca nazwa - Big Sky.
Godzinę drogi na południe od Bozeman, czyli najbliższego miasta.
Do Bozeman jeździłam co dwa, trzy tygodnie. Zakupy, księgarnia, kawa, kino, naprawa samochodu, zdanie egzaminu na prawo jazdy :) Na zakupy zabierałam zawsze po kilka list zakupów, osobne do każdego z marketów (Wallmart - the best one!, Town & Country Store, Target, Costco). A każda z list ułożona była według regałów - od wejścia do kasy. Tak. Robienie zakupów spożywczych na co najmniej dwa tygodnie na początku było wyzwaniem, w samym Big Sky były jeszcze dwa mniejsze sklepy, tych jednak unikałam ze względu na dużo wyższe ceny. Mi sprawiało ogromną frajdę, wszystko było duże, w wielopakach, w galonach, na własnej skórze, a czasem błędach, uczyłam się języka i smaków.
Prawo jazdy? A must!
Posiadanie amerykańskiego prawa jazdy pozwalało uzyskać zniżkę na OC i otwierało wiele drzwi. Było moim ID, poważanym dowodem tożsamości. Kursu nie musiałam przechodzić, wystarczyło podjechać własnym, sprawnym autem, przejechać parę kilometrów po mieście, zachowując przepisy drogowe, zaparkować tyłem i zaliczyć test pisemny. Zdałam na 100%. Oczywiście.
Godzina drogi... dla mnie nigdy nie był to czas zwykłej jazdy, dojazdu, połknięty i niezauważony.
Dla mnie zawsze była o prawdziwa podróż, odkrywanie ponownie znajomych miejsc, doskonały relaks, czasem i ucieczka.
Pamiętam ten pierwszy raz, gdy nie mogłam uwierzyć we własne szczęście, i że może być tak pięknie, majestatycznie, zachwycająco. Miałam nadzieję
musieć jeździć drogą do Bozeman jak często się da. I udało się. Był to najbliższy i właściwie jedyny dojazd do Big Sky. Połowa odcinka biegła wśród gór, chwiała się ustępując im miejsca, dając wrażenie wspomnianego tańca. Zimą - jak na lodzie, płynnie, z lewa na prawo. Kolejne wzgórza wyłaniały się znajomo, a ja czułam się taka mała, drobna wśród nich wszystkich. Nikt nie wyprzedzał, nikt nie pędził. Degustacja, magia, serce rosło.
Aż do tego ostatniego mostu, na dwudziestej piątej mili, za którym otwierała się przestrzeń, po raz kolejny zapierająca dech w piersiach... i tak za każdym razem. Góry zostawały w bocznych lusterkach, a przede mną rozpościerała się płaska panorama, preria, niskość, z rzuconymi gdzieniegdzie domami, maleńkimi, jak punkciki.
A potem, wracając z wielkiego jedynego miasta, zostawiałam wszelkość za sobą i z pełnym bagażnikiem zanurzałam się w Gallatin Gateway, często po zmroku. Wracałam do domu.
zdjęcie z Google Maps
Z Big Sky droga nr 191 biegła dalej na południe, aż do Parku Narodowego Yellowstone, w tą stronę również wystarczyła tylko godzina... Jak mieć farta, to na całego. Przez 19 miesięcy mieszkałam 54 mile od West Entrance, wjazdu na teren jednego z najcudowniejszych parków na świecie.
Myślę, że dłuższy komentarz jest zbędny. Roczny pass (bilet wstępu) do wszystkich parków narodowych kosztował 50 dolarów, więc każdy szanujący się mieszkaniec tej części Montany i Wyoming po prostu taki miał. Wyobrażacie sobie? Godzinka i jesteś w Yellowstone, jak często masz ochotę. Weekend ze znajomymi? Piknik? Raz pętla północna, raz południowa? Go ahead!
Spacerujące po drodze bizony, porzucone na poboczu auta, bo widok, bo bliskość zwierząt kazała wysiąść z aparatem fotograficznym i gapić się po prostu... gejzery, zapach siarki w powietrzu, te kolory, wszystko!
... i ta świadomość, że jest się tam, dokładnie tam, w tym Yellowstone, w Montanie, Utah, Arizonie, że to już zostanie na zawsze, jak ten kawałek mojego życia przy Highway 191...
... wystarczą czasem któreś dwa dźwięki, piosenka country, spojrzenie na wygięte już blachy z naszego forda, które leżą teraz na tarasie... dużo rzadziej już tam wracam, choć mówi się, że Montany nigdy prawdziwie się nie opuszcza...
pojadę jeszcze tą drogą, taki jest plan i uda się
pojedziemy razem, po wspólne nasze przyszłe wspomnienia