Moje kolejne, włoskie, świadomie samotne popołudnie rozpoczynam od mocniejszej, niż zwykle kawy i wody mineralnej z plasterkiem cytryny. 15:30. Słyszę dzwony z wieży kościołą Sant'Agata, która góruje nad Cannobio, wygrywają melodię na kształt pieśni religijnej, choć zupełnie mi nieznanej. Na stole ułożyłam kolekcję kamieni, które Janek wyłowił z jeziora dwa dni temu. Do tego kawał drewna, również znaleziony przy brzegu, któremu dam szansę z czasem dobrze wyschnąć i który będzie przypominał mi o obecnej chwili. Żółta latarenka i dwa kwiaty chabrowej hortensji, obcięte nożyczkami z wielkiego krzewu, rosnącego przy naszym domku. Jest dobrze, już. Kawa zawsze smakuje mi lepiej w towarzystwie odpowiednio skomponowanych dekoracji, widzę je kątem oka, gdy czytam, piszę lub po prostu przechodzę obok. Jest dobrze.
Nie szkodzi, ze to camping, że tylko parę dni. Nowe miejsce dostrajam do siebie, światełka, świece, kwiaty, kamienie znajdą się wszędzie. Brakuje mi tylko obrusu, ale i tak z niewielu elementów da się wyczarować klimat.
Dziś znów jest gorąco, słońce pali, ale basen i drzewa przynoszą odpowiednią ulgę. Po każdym napisanym zdaniu robię przerwę, zamykam oczy, wsłuchuję się w wiatr, kłótnie ptaków, mam właściwie ochotę na krótką drzemkę, ale bardzo szkoda mi na nią czasu.
Niedługo wróci reszta Ekipy i wybierzemy się tradycyjnie na lody. Uwielbiam te nasze wakacyjne dylematy dotyczące smaku kolejnych porcji. Lody we Włoszech są grzechu warte, a z pewnością warte całej masy pieniędzy, jakie na nie wydajemy. Pistacja, cynamon, jogurt włoski, kokos, to tegoroczne hity. Plus jogurty o smaku cytryny i również kokosa. Plus połowa cudownie włoskich produktów z półek w pobliskim markecie, bo na każdej znajduję coś fascynującego. Zachwyca mnie imponujący wybór serów, od parmiggiano, przez gorgonzolę, pecorino po całe mnóstwo innych, bardziej miękkich lub twardszych, w cenach nieprzyzwoitych, choć to i tak tylko ceny marketowe! Już pierwszego dnia przemiły Włoch po drugiej stronie szeregu lodówek (za ladą stali wyłącznie mężczyźni), na słowo carbonara zareagował żywo i bez zastanowienia wskazał na trzydziestomiesięczny parmiggiano reggiano za 29EUR za kilogram. Wykonał przy tym jeden z moich ulubionych, typowo włoskich gestów, polegający na niemal słyszalnym cmoknięciu w trzy złączone palce i podniesieniu ich szybko do góry. Gest nad wyraz skuteczny, bo, choć nie dałam się namówić na tak drogi parmezan, to i tak kupiłam dwa spore kawałki nieco tańszego. Nieco. Pozorne zwycięstwo.
Dzięki warsztatom kulinarnym z kuchni włoskiej, w których brałam udział w naszej lokalnej Toscanii, poznałam kilka sekretów, jak przygotować prawdziwy sos carbonara, co i jak zrobić, żeby był kremowy i podkreślał smak makaronu, a nie na odwrót. Już samo brzmienie nazw potraw i produktów wprowadza mnie w nastrój głębokiego usprawiedliwienia dla spożytych pod ich wpływem kalorii. Gdzie i kiedy, jak nie tu i teraz?
Pomału zaczynam podejrzewać siebie samą o to, że mogłabym jednak zdadzić Szwajcarię na rzecz Włoch. Szwajcarię kochamy od początku, czyli podróży poślubnej, ale mam wrażenie, że tutaj, w Italii, wiele się sobie wybacza. Sobie samemu, nie tylko nawzajem. I na wiele można sobie przez to pozwolić. Czuję, że w tym kraju mogłabym stać się odważniejsza. Tej odwagi właśnie przez ostatnie lata mi bardzo brakowało...
W kolejnej części o popularnych, włoskich słowach i ich luźnej interpretacji, czyli przepis na dolce vita. I o uliczkach. I o niedzieli w Cannobio, a po niej poniedziałku. O Wyspach Boromejskich i Lago Maggiore.
Ale... pazienza... czas na prosecco i małą przerwę...:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz