piątek, 12 lipca 2019

nie-nachalność



Schłodzony sok pomarańczowy w lampce z wysoką nóżką. Croissant z czekoladą. Z piekarni przy Viale Vittorio Veneto. Śniadanie, z westchnieniem wspomnień do zapomnienia. Tak zaczynam dzień. Piszę rano, w południe, na stojąco i na okładkach książek, które akurat czytam. Po kilka zdań, ile zdążę. Nie pisanie boli.

Mam taki zeszyt, w którym mieszczę więcej, niż myślałam, ze zdołam unieść. Jest piękny. Duży. Cierpliwy. Zapisuję w nim to, co dziś, historie, ołówkiem, czasem bardzo krótkie, widziane przez moment wyobrażenia, fragmenty emocji. Nie zostawiam w nim pustych stron. Tak, jak nie ma pustych dni. Każdy dany jest mi po coś. Nawet, jeśli ma by tylko drobnym argumentem za czymś, co wydarzy się w przyszłości. 
Za mną ostatni tydzień w „starej” pracy, w miejscu, które tak mnie zmęczyło... Już koniec. Wyszłam po raz ostatni, zamknęłam drzwi, oddałam klucz, wyłączyłam telefon.


Czasem trzeba niewiele więcej, niż po prostu się zatrzymać. Dosłownie. Zatrzymać tę aktualną chwilę i myśli, które nie powrócą, jeśli się ich nie uzmysłowi. Lub nie zapisze.
Siedzę na jednej z ławek przy promenadzie, w nowej włoskiej sukience w kolorze głębokiego granatu. Ławka jest stara, malowana dawno, na szczęście, stąd jej zapraszający urok, z drewnianymi deskami i zdobionymi końcami z mosiądzu. Pod bosymi stopami czuję ciepło kamiennych płyt, trochę piasku, kamyszków i mrówek. Wyrwałam, tak tylko dla siebie, całą godzinę, choć mogłabym tu zostać na całe życie. Słyszę język włoski, melodyjnie przeplatający się z muzyką z jednej z pobliskich tawern. Oklaski. Ach, to dla pary ubranej na biało, czarno i czerwono, która właśnie skończyła swój uliczny występ. Widzę Włoszki przechadzające się samotnie lub parami, zwracam uwagę zwłaszcza na te starsze, którym z wiekiem nie brak dbałości o wygląd, ani stanowczości w głosie. Zawsze obejrzę się na widok Włocha w każdym wieku i Włoszki po pięćdziesiątce.
Jest ciepło. Bardzo. Słońce pomału rozpoczyna swój wczesnowieczorny rytuał. Chowa się niespiesznie i rzuca ostatnie spojrzenie na jezioro, góry, wybrane przez siebie domy na przeciwległym brzegu, przyozdabiając je - i mnie - w najcudowniejszy odcień spokoju i obietnicy, rozmarzenia i zachwytu.






Udało nam się w tym roku znaleźć miejsce niezwykłe. Nienachalne. Jezioro Maggiore, otoczone górami, ale nie z tych majestatycznych, wysokich, niemal groźnych i ośnieżonych nawet w lipcu. Nie. Te tutaj są idealnie łagodne, jakby miały przytulnie oddzielić mnie i tych, którzy tu trafili, od trosk i konieczności, od przed i po, nawet od później. Od wszystkiego.
Woda leniwie uderza o kamienny brzeg, choć jeszcze dwa dni temu, jezioro było wzburzone i ciemne. Cannobio. Mała, ale trudna do objęcia pojedynczymi zmysłami miejscowość. Tym bardziej słowami. Idealna. Nie pamiętam nawet, jak tu trafiliśmy. Najpierw, oczywiście, palcem po mapie, bo zazwyczaj cel podróży i wakacji wybieramy po przestudiowaniu Google maps. Tym razem była to długa podróż, przez francuskie wysokie Alpy i włoską Gardę. Zaczęliśmy w marcu, wsłuchując się trudne do zaspokojenia, własne oczekiwania co do dwóch najprzyjemniejszych tygodni w roku, aż w końcu dotarł ten nasz palec właśnie do Cannobio. Idealne dla nas teraz. Pomimo sporej liczby turystów, starcza miejsca i dla nich i dla stałych mieszkańców. Dla każdego starcza miejsca na jego własny czas, na spacer wgłąb miasteczka, kolację w maleńkiej restauracji, z pięcioma zaledwie stolikami wciśniętymi w najwęższą z uliczek, na poszukiwanie kamieni na dnie jeziora, bo woda tak czysta, jak górski potok, na rozmowy lub tylko lekkie westchnienia, na czytanie książki na kamiennych schodach o siódmej rano i uśmiech na widok... na każdy tu widok. Nie ma tu wielu plaż, ani zbyt błękitnej wody. Nie ma wielu słynnych, historycznych, koniecznych do sfotografowania (się) miejsc i zaułków. A z drugiej strony, nie ma tu uliczki, której nie chciałoby się zabrać ze sobą do domu. Każdy obraz, ujęcie, każde spojrzenie jest wyjątkowe, idealne. Znalazłam słowo, które pasuje do tego miasteczka, do tego czasu i w nim samej mnie. Nie-nachalność. No tak, takie słowo nie istnieje, ale nie przeszkadza mu to w byciu idealnym. Właśnie tego szukam i dokładnie tę nie-nachalność odnajduję tu we wszystkim. Doskonałą synchronię ludzi, ich historii, ich przeszłości i momentu, w którym się teraz znajdują.
A może to ja? Może ludzie są tacy, jak zwykle. Ale to ja zmieniłam podejście, sposób patrzenia i potrafi zachwycić mnie właśnie ta ich, nasza zwyczajność?

Cudownie jest móc przejść przez całe mnóstwo wąskich uliczek, zaniemówić, zatrzymać, zgubić się w nich, a potem zdziwić, że dom jest tak blisko. Cudownie jest przygarnąć do siebie wszystko to, co uda się po drodze i na ich końcu odnaleźć.









2 komentarze:

  1. Włochy są nieustająco na mapie moich marzeń, Twoja opowieść przeczytałam z wielką przyjemnością, pięknie piszesz o tym małym miejscu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taki komentarz z Twoich ust... :) dziękuję pięknie:)
      PS. Przepraszam, że tak późno odpisuję, złośliwość urządzeń.

      Usuń