niedziela, 28 lipca 2019

zaniemawiam



Odkąd wróciliśmy z Włoch, udaje mi się, niemal codziennie, znaleźć czas na małą celebrację, popołudnie z kawą, przy stole w naszej jadalni, z widokiem na wiatr... a dokładniej... na to, jak porusza firankami na tarasie, jak odsłania przestrzeń pełną zieleni, lawendy, pełną powietrza.
Do tego muzyka (oczywiście koniecznie w słuchawkach...). Taka moja kapsuła czasu i przestrzeni. Zabiera mnie ten wiatr w podróż, wracam do tamtych widoków i moich przy nich emocji. Zabrałam je przecież wszystkie ze sobą...
Choć, dzisiaj, pozwolę sobie wybrać się w podróż, której nie odbyłam. Podróż nie własnymi śladami, mając do dyspozycji "tylko" relację, opowieść, zdjęcia, mapy, google i wyobrażenia o tym, jak tam jest, wysoko, wyżej, niż ja byłabym w stanie dojechać, a On tam był. Mój Bartek. Zazdroszczę bardzo, ale ja nie dojechałabym w te jego miejsca nigdy w zyciu, a autem, to nie to samo. Cieszę się więc, że udało mu się zrobić zdjęcia, cieszę się, że nadal zachwyca nas to samo...




Przepraszam za mieszanie czasu przeszłego z teraźniejszym... to emocje:)


Cannobio i nasz camping leżały ok. 5 km od granicy Włoch ze Szwajcarią. Otoczone górami. To wystarczające hasła dla odkrycia własnych ścieżek i możliwości na rowerze. Dwa słowa i macham Mu tylko na do widzenia, a raczej "szerokości", włączając aplikację, bo jego trasę śledzę niemal zawsze.
Dziś ruszam i ja, choć siedzę przed komputerem, w domu. Postanowiłam jednak zaocznie prześledzić trasę Bartka, trasę, którą pokonał na rowerze w okolicach włoskiego Cannobio. Dokładnie 5 km w stronę Brissago w Szwajcarii, a dalej pod górę, kolejne 7-8 km pnąc się z wysokości 216 mnpm aż na wysokość 1065 mnpm. Może to szalone, przecież mnie nie było w tych wszystkich miejscach, korzystam z Google Maps i dojeżdżam do punktów, gdzie Bartek zatrzymywał się i robił swoje zdjęcia. Ale, po trochu tam byłam przecież:) Podziwiam i zadaję to samo, co zwykle pytanie: jak On to robi?? Wjechać na rowerze tak wysoko?

Ciekawe, na którym kilometrze ja złapię zadyszkę, tylko pisząc?:)



Pierwsze kilometry biegną nad samym brzegiem Jeziora Maggiore, wzdłuż zachodniego brzegu. Droga miejscami jest tak wąska, że możnaby pomyśleć, że to ścieżka rowerowa, a nie jezdnia dwukierunkowa. Pobocze od strony jeziora, to niewysoki murek lub barierka, za którą strach byłoby się wychylić, czasem mała zatoczka. Po drugiej stronie ściana ze skał i kamieni, które czekają tylko, żeby zsunąć się wprost pod koła przejeżdżających. Wąsko i kręto.
A wzrok przecież i tak zbacza na przeciwległy brzeg, na taflę wody, na bliskość cudowności...

Widząc fragmenty tutejszych dróg, a z nimi widoki, których nie sposób nie chłonąć całym sobą, wyobrażam sobie, do ilu kilometrów na rok trzeba zwolnić, mieszkając tu, żeby niczego nie przegapić, żeby nie wypaść z właściwej, bardzo często jedynej, drogi do...

Mogłabym.



Niektóre domy i posiadłości znajdują się zupełnie przy wodzie, nad samym brzegiem jeziora, dużo poniżej drogi, z której nie widać nawet ich dachów. Prosto z ulicy można jednak wjechać na niewielkie, zazwyczaj dwustanowiskowe, zadaszone parkingi, a dalej, windą zjeżdża się do swojego domu.

Mogłabym.


źródło: Google Maps

Po przekroczeniu włosko - szwajcarskiej granicy i kilku boskich zakrętach, na które składają się zaledwie trzy kolory: niebo, jezioro i ciekawość, docieram do Brissago. Jest to najniżej położony punkt w Szwajcarii, ale mnie interesuje jedno tylko skrzyżowanie, a za nim ucieczka w górę, w Via Costa de Mezzo. Na wspomnianą zadyszkę trafiam po pierwszych stu metrach, po dwustu jestem w niebie lub umarłam - bo już tak pięknie i już tak wysoko! Umierałabym nawet, gdybym szła pieszo, prowadząc rower, bo musiałabym z niego zsiąść w sumie na samym dole... 

Mijam palmy, hotele, warsztaty i dachy niżej położonych budynków. Przełykam uważnie ślinę, łapiąc oddech niedowierzania w to, co już widzę i obietnicę widoków z wyższych partii szlaku. Pokusiłam się o policzenie, ile zakrętów pokonał Bartek tego dnia, w jedną stronę, było ich 36. Teraz, wspinając się jego śladami, z nieodzownym wsparciem technicznym Google Maps, czuję się trochę, jak na ulicach San Francisco, z jedną różnicą, na końcu każdego podjazdu, zaczyna się kolejny. Ulice gęsto otoczone autami, budynkami, można by też pomyśleć... ot taka Grunwaldzka albo Chrobrego...:) ha ha


Mijam filię poczty, najwyraźniej jadę linią autobusu numer 8. Patrzę na mapę, liczę zakręty, porównuję ze zdjęciami Bartka, staram się trafić na miejsce jego pierwszego postoju, z którego zrobił pierwsze zdjęcia. Wyobrażam sobie, że musiał dojechać jakby na czwarte piętro, zostawiając za sobą... zaledwie jedną dziewiątą trasy...


Jest!
Znalazłam.
Się.
W raju.
Z widokiem na Lago Maggiore.






Cudownie. Prawda?

Pnę się wyżej.
Tak naprawdę siedzę przecież na krześle we własnym domu, zerkam na mojego Męża i podziwiam, i zazdroszczę! Cieszę się, że zdecydował się na tą trasę, może tu jeszcze wrócimy?

Póki co, szosa robi się węższa, mijam piękne domy, kamienne ogrodzenia, winnicę, ruch jest mniejszy, ale nagle, na środku jednego z U - zakrętów wyrasta bielony budynek, jakby kaplica, mam wrażenie, że odcina dalszą część drogi, za nią widzę tylko metalowe barierki, czubki palm, które muszą rosnąć dużo niżej i błękit nieba. Ale droga uroczo zawija, pozostawiając jednak niewiele miejsca na błąd. A już z pewnością nie na rozglądanie się. Mieści najwyżej jedno auto naraz, trochę nieuczciwie, bo widok na jezioro i góry nieziemski...

Jest bardzo stromo. Skupiam się niemal wyłącznie na drodze, żeby nie wjechać komuś na podwórko. Przez chwilę zostawiam za sobą widok na jezioro. Ale zachwyt nie mija ani na moment. Te barwy domów i pensjonatów! Przeplecione zielenią, kwiatami, palmami, drewnianymi furtkami wciśniętymi umiejętnie w kamień ogrodzeń. Okiennice i tajemnicze przejścia. Wysokie żywopłoty chronią intymność mieszkańców. Asfaltowa droga znowu się zwęża. Via Costa di Mezzo dobiegła końca - lub tutaj się kiedyś zaczynała - i teraz jestem już na Via Porbetto. Mijam piękną posiadłość, otoczoną palmami, a pod nimi ustawiono rząd piaskowych donic z kaktusami. Zadbane, niewielkie budynki, ciemnobrązowe drewniane okiennice, idealnie kontrastujące z bielą murów, ceglana barwa dachówek, a za tym wszystkim widok na Lago Maggiore i góry po drugiej stronie jeziora.


Teraz, to chyba jadę chodnikiem. Właściwie jestem pewna, dopóki z przeciwka (nadal w Google Maps:) ) nie pojawi się jadący w moją stronę samochód:) Widoki trudno opisać, są niesamowite, zachwycają, przed jednym z zakrętów otwiera się przede mną szeroka panorama jeziora, zatoki wysuniętej najbardziej na północny wschód i niższą, włoską część Maggiore.
Jeszcze wyżej, kątem oka widzę niebieskie okiennice. Niebieskie okiennice!


Zawsze w takich miejscach zastanawiam się, jak bardzo musieli i muszą być zdeterminowani ci, którzy decydują się na budowanie domów na takiej wysokości. Teraz wiem już, że część transportu, powiedzmy, materiałów budowlanych, odbywa się drogą powietrzną, helikopterem:) Ale wybudować, to jedno, pozostaje jeszcze mieszkać tutaj!
Zagęszczenie budynków wyraźnie spada, jest coraz wyżej, Jeszcze parę zakrętów i będzie połowa drogi:) W końcu zabudowania kończą się, droga prowadzi wśród drzew i skalnych skarp.
Aż do tego miejsca. Z dala od innych, stoi sobie dom, z takim sobie widokiem...
Drugi postój Bartka.




to be continued...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz