czwartek, 25 lipca 2019

niedziela w Cannobio


Cannobio, Lago Maggiore, niedziela, 14 lipca
W poszukiwaniu tego, czego, potencjalnie, jeszcze nie odnalazłam, wsiadam na rower na długo przed ósmą rano i jadę w kierunku jeziora. Zaspany o tej porze lazurowy basen i cała reszta campingu, zdaje się ziewać. Ale już za pierwszym zakrętem wyczuwam gorączkę niedzieli w Cannobio. Mercato di Cannobio. Targ. Odbywa się tu w każdą niedzielę. Widać go już z daleka, po zaparkowanych wszędzie autach, policjantach uroczo-po-włosku-przystojnych (jakby mieli zaraz zerwać z siebie mundur i okazać się prezentem na wieczór panieński, serio...), w każdym razie policjantach kierujących uroczo-leniwie sunący ciąg samochodów na tymczasowy parking wokół boiska sportowego. 7:30, słońce zdecydowanie rozpoczęło już swój dzień, pali i daje znać, że dziś nie schowa się za najmniejszą chmurką. Ciche przez cały tydzień miasteczko, otwiera się tego dnia na tłum, turystów, fanów i zgiełk.





Wzdłuż całej promenady, po brzegi ustawione są stragany. Promenady właściwie nie widać, dobrze, że wiem, że tam jest. Domyślam się, że pierwsze stoiska zaczęto budować w środku nocy, skoro o tej porze są gotowe i kipią różnorodnością kolorów i asortymentu. Słyszę rap, choć wolałabym słyszeć "cappuccino por favore!". Sukienki, bluzki, buty, torebki. Kapelusze! I jeszcze więcej sukienek. Dochodzi ósma, a ja czuję, że to ostatni moment, żeby przedostać się do najbliższej uliczki-ucieczki, żeby nie musieć przeciskać się przez tłum. Jeszcze można przejść, bez dotykania innych ludzi, choć, żeby móc prowadzić rower, raz po raz muszę się zatrzymać i przepuścić osoby idące z przeciwka.



Docieram do rozwidlenia przed końcem promenady, gdzie od Piazza Vittorio Emanuele III można wspiąć się na Via Guglielmo Marconi i zdobyć jeden z najpopularniejszych widoków na Cannobio...
Siadam na wąskiej ławeczce bez oparcia, słońce opala mi twarz, zapisuję emocje tego poranka, piszę sms do Asi, wzywam ją, uprzedzając, że nie będzie to łatwy dzień i że z pewnością przyniesie wiele trudnych do podjęcia decyzji (zakupowych), ale... znowu słyszę rap! Czuję, że nie jest to dobre dla mnie miejsce. Pakuję zeszyt i umykam w chłód i spokój zacienionej Via Marconi, z ulgą, w zwyczajność mojego Cannobio...

 





Ulga.
Mam wrażenie, że targ, to - dla mieszkańców i wyciszonych na codzień murów - jakaś fatalna konieczność. Cóż, wiem już, że wrócę tu z Asią i kupię dwie sukienki (w tym tą głęboko granatową), ale cieszę się, że całe to niedzielne zamieszanie potrwa tylko do 14. Popołudnie i wieczór przyniosą spokój, błogość, słyszalność fal i ponownie bryzę znad jeziora i gór. 
Na szczęście już na Via Umberto I zapominam o Mercato i napawam się widokiem częściowo tylko zajętych krzeseł, ustawionych na zewnątrz barów kawowych i uśmiecham się do przechodniów, i do siebie. Stoliki, nakryte zwiewnymi obrusami, przyozdobione błyszczącymi sztućcami i odwróconymi szklankami do wody. Pachnie kawą i świeżym pieczywem. Zwalniam, prowadzę rower, choć tak naprawdę przechadzam się między stolikami i grupką turystów. Raz po raz oglądam się za siebie, wypatrując tego jedynego w swoim rodzaju widoku na jezioro... Wiem, że za każdym razem, przez ten cały tydzień, widzę go inaczej, za każdym razem w innym odcieniu...




O ile bardziej od straganów z sukienkami, zachwycają mnie małe kafejki, piekarnie i sklepiki z lokalnymi serami, oliwą z oliwek, dojrzewającym salami! Pulchne i pachnące oliwą focaccie, chrupiące bagietki i ciabaty, espresso w mikroskopijnych filiżankach i - trufle! W każdej książce o Francji, Prowansji i Włoszech przewija się magiczny motyw królewskich trufli, traktowanych z ogromnym szacunkiem. Musiałam choć je zobaczyć. Zajrzałam do niepozornego sklepu, zapraszającego reklamą Prodotti tipici delle valli del lago Maggiore, zapytałam o trufle, choć raczej trudno powiedzieć, jakiego dokładnie języka użyłam do tej konwersacji. Pan za ladą kiwnął lekko i zniknął za uchylonymi drzwiami, wynosząc po chwili, pełen celebracji, niewielką lodóweczkę ze steropianu. Otworzył ostrożnie wieko i z dumą nakazał mi zajrzeć na jej dno. Leżało tam, może z 5, czy 6 czarnych kulek, o nieregularnym kształcie, wielkości sporej mandarynki. Wiedziałam, że trufle do atrakcyjnych wizualnie nie należą, nadrabiając smakiem. Naturalnie. Ale widok maleństw, tak trudnych do zdobycia i wartych, zapewne fortunę, kusił dalej. Zapytałam o cenę. Pan wyjął, nadal ostrożnie i pełen szacunku, jedną truflę i położył ją na wadze. Była warta 9,5 EUR, co - przy moim kompletnym nieprzygotowaniu na to spotkanie, niewiedzy, co mogłabym z tak zainwestowanymi euro w sumie zrobić i jak je przyrządzić - nakazało mi się jednak wycofać z chęci zakupu. Podziękowałam i bogatsza o jedno przekleństwo i małe truflowe doświadczenie, wsiadłam na rower, ale zaraz zatrzymałam się, przy Forno Zaccheo. Cappuccino i croissant z kremem budyniowym i widokiem na na włoską uliczkę. Mój kolejny włoski moment. Uwielbienie tej dokładnie chwili. Pod nosem cukier puder i uśmiech do samej siebie.
La vita e bella!





4 komentarze:

  1. Odbyłam cudowny spacer razem z Tobą. Cieszę się, że znowu jesteś.Zaglądałam, czekałam i :)
    Pozdrawiam Ela

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i postaram się pisać bardziej regularnie. Zapraszam ciepło:) Pozdrowienia Elu:)

      Usuń
  2. tak sobie zajrzałam do popołudniowej kawki I nie widzę biura a Włochy!!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za mną te Włochy chodzą od powrotu cały czas:) Wrócę tam, choćby po kolejną torebkę:)

      Usuń