środa, 22 grudnia 2021

magia




Niech mi te słowa pachną dziś pomarańczami, goździkami i cynamonem!

Tak bardzo magii mi trzeba w tych dniach. Wzruszenie z powodów wszelkich i nieoczywistych przeplata się z małymi katastrofami lub złośliwościami losu, które potrafią doprowadzić do weryfikacji własnego zdrowego rozsądku. A czasem i sensu życia! Na szczęście nigdy do myśli o rozwodzie. Bo tak naprawdę marzenia spełniają się nadal. Te stare i te zupełnie z wczoraj. Oprócz jednego, o smukłych ramionach i samej siebie sprzed dziesięciu kilogramów. Ale cóż. Co by to było, gdyby i to się spełniło? Może by mi szajba odbiła?

Tak mi magii bardzo trzeba w tych dniach. Telewizor wyłączyłam. W radio same reklamy. To, co dzieje się w naszym kraju przygnębia. W głowie przestało się mieścić już dawno temu. Wyrosłam w bezpiecznym świecie, pomimo rozwodu rodziców, stanu wojennego, pustych półek, kolejek, braku wszystkiego, nawet tego, o czym człowiek nie pomyślał, że mógłby chcieć. Nie przeszkadzały mi tradycje, przewidywalność, stałość. Cieszyły Święta w Święta, wakacje latem, a śnieg zimą. Cieszyło to, co się miało, co udało się zdobyć, wypracować lub zrobić samemu. Oj, jak to cieszyło! Drobne, zupełnie pojedyncze pragnienia, które czasem się spełniały, a czasem nie i żyło się dalej, bez dramatyzowania i traum. Tak mnie wychowano. 

A dziś? 

Dobrze, że mam płyty z Christmas carols, a dzieci wygrywają na cymbałkach Lulajże Jezuniu i Anioł Pasterzom, bo jedno po drugim zaliczają je na lekcji muzyki. Jak dobrze jest mieć dzieci! Średnio raz dziennie chce mi się, co prawda, przez nie płakać, bo mam wrażenie, że zbliżam się do milionowego powtórzenia większości z moich ponagleń i próśb. A za milionowym pierwszym miały zadziałać. Nie wydaje mi się, że się to stanie... Chyba, że stanie się... cud. 

Jak zwykle o tej porze roku przytłacza mnie nadmiar. Męczy roszczeniowość ludzi i ich skłonność do skrajności. Męczy mnie to przez cały rok, ale przed Świętami wyjątkowo oczekuję wyciszenia. Zamykam się więc w domu, zaraz po powrocie z pracy. Okien nie myję, nie lepię uszek, ale uwielbiam kręcić w kuchni niezwykłości, które potem rozdaję tym, którym czuję, że się przydadzą, że zrozumieją mój trud i choć w grudniu  nie liczą kalorii. Likier makowy, chocolate bars z białej czekolady, miętowych landrynek, żurawiny i precli, limoncello, pierniki z królewskim lukrem i wariacjami na temat posypki, sernik baskijski bijący się o swój number 1 z sernikiem z wrażeniem pomarańczy, cynamonu i goździków, na bazie ciasteczek korzennych, oprószonym orzeszkami, rozmarynem i czerwienią świeżej żurawiny. Nie zrobiłam jeszcze mini serowych pączków otulonych w cynamonowym cukrze, ale i za to się zabiorę. Uwielbiam. I nawet za bardzo nie wyszukuję, przepisy same do mnie zaglądają, zaczepiają, proszą o uwagę i wypróbowanie. Marzenie o smukłych ramionach czeka w kolejce, bo teraz spełniam to o piekarni, o zapachach ciepła i miłości roznoszących się po całym naszym domu, przed którymi nikt się nie chowa, nikt się nie broni. 

Tak bardzo magii mi trzeba w tych dniach. Wzruszenie z powodu Nieobecności i nieuchronności upływającego czasu przeplata się ze szczęściem, którego dotykam każdego dnia, uzmysławiam je sobie i delektuję się nim. Nimi. Magią otaczam, jak ramionami, przygarniam do siebie blisko. A za chwilę... stanie się Cud.








piątek, 3 grudnia 2021

woodge - kulturalnie



Pozostawiam dziś na blogu, na pamiątkę.


Łódź. Jedni mówią, że to tylko Piotrkowska, ale właśnie Łódź (woodge!) znalazła się na liście 25 najbardziej atrakcyjnych miejsc wartych odwiedzenia w 2022 roku, polecanych przez National Geographic Traveler. I to w kategorii Zrównoważony Rozwój. Wyczuliśmy pismo nosem, wybierając się tu na koncert muzyki filmowej Tribute to Hans Zimmer, Ennio Morricone, John Williams i odwiedzając - bardziej i mniej przypadkowo - kilka fantastycznych kulinarnych zakątków na Śródmieściu. Trudno mi stwierdzić, że Łódź mnie zachwyciła, spędziliśmy tu tylko dwadzieścia cztery godziny, co w żaden sposób nie czyni mnie opiniotwórcą. Wiem jednak, że dzięki spotkanym w ciągu tej doby Osobom oraz tajemnicom, o których skrywanie podejrzewam słabo oświetlone ulice Starego Polesia, którymi przeszliśmy szybko i o dość nocnej porze, już chcę do Łodzi wrócić.

Od dawna wzdychamy na widok informacji o pojawiającym się kilka razy w roku, w różnych miastach w Polsce, Royal Concert z muzyką filmową. Oboje z Bartkiem uwielbiamy utwory Hansa Zimmera i Ennio Morricone, Johna Williamsa kocham za motyw z Listy Schindlera, za Wyznania Gejszy i Sabrinę. Dźwięki Hansa Zimmera poznaję "z daleka", a niektóre ścieżki dźwiękowe znamy lepiej, niż same filmy. Kto zna, ten wie. Parę miesięcy temu udało się wreszcie zarezerwować bilety na Tribute to... odbywający się w Łodzi. Po raz pierwszy byłam na koncercie w wielkiej hali, więc na początku musiałam się przyzwyczaić do odsłuchu z głośników, do zdecydowanie mieszanej i zmieszanej publiczności, paradującej z popcornem i piwem w plastikowych kubkach nawet kilkanaście minut po planowanej godzinie rozpoczęcia! Dla mnie nie do pojęcia. Pogodziłam się jednak z tym, że nie znajdujemy się w kameralnej sali, wypełnionej dostojnością spodziewanych za moment wrażeń, dyskretnym szeptem w razie potrzeby podzielenia się nimi z ukochanym i wykładziną pod stopami. Cóż. Światła zgasły o 19:20. 

Dziękuję Bogu za to, że obdarzył mnie ogromną wrażliwością na dźwięki i muzykę, za to, że odbieram całą sobą nie tylko to, co słyszę. Tak naprawdę niemal czuję, jak melodie są grane, wyobrażam sobie emocje wypełniające muzyków, ich palce, płuca i serce. Pociągnięcia smyczkiem z nadzieją na autentyczność i harmonię z pozostałymi instrumentami. Głębokie barwy kontrabasu, odpowiedzialność pierwszych skrzypiec. Opowieść waltorni, rożka angielskiego, czy delikatność fletu, mgłę muskanych strun harfy, której brzmienie bardziej czuć pod skórą i przymkniętymi odruchowo powiekami, niż da się je usłyszeć. Bezwzrokowa synchronia instrumentalistów i świadomość pomyłek, gdy dźwięki zgubią się w nieuchwytnym dla publiczności ułamku sekundy. Lekki uśmiech między frazami i szczegółowe omawianie sukcesów i porażek po zakończeniu koncertu, złożeniu pulpitów i zdjęciu marynarek. Muzyka. Wzruszam się nawet siedząc na plastikowym krzesełku w Atlas Arena. Doskonały dyrygent Jose Maria Florencio, o którym poczytam później, ponieważ nie udało nam się dotrzeć do żadnych szczegółów odnośnie dokładnego repertuaru, czy nazwisk występujących tego wieczoru Osób przed koncertem. Bardzo mi tego zabrakło. Na szczęście sam dyrygent przedstawił się piękną łamaną polszczyzną, a jego opowieść o tym, jak bardzo życie związało go z Łodzią okazała się wisienką na torcie.

Ennio Morricone, Hans Zimmer i John Williams po mistrzowsku zabierają mnie w podróż. Za każdym razem. Bardzo trafnie określiła to Ania Wendzikowska, konferansjer koncertu, mówiąc, że muzyka poradzi sobie bez filmu, ale film bez muzyki - niekoniecznie. Muzyka zawsze się obroni. Przynosi moc wzruszeń, nagłych skojarzeń i wspomnień, emocji, czasem żalu, czasem radości. Uczta dla duszy i serca i dla rodziców, którzy wybrali się na trwającą całą dobę randkę, bez dzieci i bez budzika.

Po koncercie rozpoczęła się nasza łódzka podróż po mieście, trafiliśmy do miejsca, gdzie zakochałam się w puree z selera i piklowanych śliwkach w cynamonie i w Szefie Pewnej Kuchni. Skłonna byłabym przeprowadzić się dla nich do Łodzi lub co najmniej przebranżowić... Opowiem o tym w kolejnym odcinku, po śniadaniu Przy Ulicy....







piątek, 26 listopada 2021

jesienny ogród

Każdego ranka któreś z nas wychodzi z domu, ledwie w piżamie i kurtce, żeby wypuścić Truflę z kojca. Trawa pokryta jest rosą lub coraz częściej szronem. Zdarza się uchwycić klucz dzikich gęsi nad głową i dachami domów. Jest cicho i rześko. Trufla czeka cierpliwie, od pierwszego zapalonego w domu światła, zdradzając jednak swoje podekscytowanie radosnym szuraniem ogonem po deskach psiego tarasu, zanim metalowy zatrzask uwolni ją i pozwoli na szybkie siku i szaloną pogoń po całym ogrodzie. Pędzi wtedy wokół domu jak rączy koń, popiskując i pomrukując z nieodkrytych przez nas dotąd powodów, choć zakładamy, że jest po prostu przeszczęśliwa i ten pęcherz mogła w końcu uwolnić od nadmiaru. Emocji.

Zdarza się, że obserwuję to wszystko z kuchennego okna, wychodzącego na zachodnią część naszego ogrodu. Dom stoi z dala od furtki i drogi, trochę przewrotnie, ale dzięki temu zachowujemy przynajmniej wizualną intymność. 

Zdarza się, że to ja ubieram ciemnozielone gumowce, narzucam niedbale kurtkę i szal i wypuszczam Truflę. A gdy wracam, otwiera się przede mną widok ukochany, wzruszliwy o każdej porze roku, o każdej porze dnia. Nasz dom, a przy nim mieszkające w ogrodzie drzewa i krzewy, dobierane z najwyższą dbałością i pasją. Czuję wtedy niesamowitą dumę z tego, że ten dom stworzyliśmy i tworzymy nadal, z miłością, wiarą, ze spokojem, o którym zawsze marzyłam. Dom pachnący kawą i cynamonem, a potem czosnkiem i ziołami. Otacza go ogród pełen klonów i lawendy, rosną nam młode i nieco już starsze drzewa i krzewy, których dogląda głównie Bartek. Ja przechadzam się, dotykam, robię zdjęcia, zbieram liście, suszę lawendę. Zatrzymuję kolory i wrażenia. Delektuję się tym wszystkim, co mamy...




































niedziela, 14 listopada 2021

jesień




    Jesień to czas ogromu bogactwa. Nie jest ani gorsza, ani brzydsza od pozostałych pór roku. Tegoroczna wyjątkowo dała się lubić chyba nawet tym, którzy wolą zasnąć pod koniec lata i obudzić się zimą. Jaka to byłaby strata! Zazwyczaj jeździliśmy po jej niesamowite barwy w Karkonosze, w okolicy połowy października. Tak było i w tym roku, choć tak naprawdę pięknie było do ostatnich wiatrów wszędzie, za najbliższym zakrętem, a nawet bez wychodzenia z domu. Przeczytałam u kogoś na IG idealny zestaw jesiennych barw, bez użycia tych podstawowych określeń, za to owianych skojarzeniami i niezwykłością. Gama. Feeria. Jesień, czyli ochra, siena, burgund, terakota, rdzawa czerwień, umbra, żółć wenecka, palony brąz, cynober, karmin, zieleń oliwna, czerwień Veronese i dalej cała paleta ich obcojęzycznych odpowiedników. Cudowne.

    Jesień to dla mnie zapachy, aromaty, przede wszystkim cynamon i goździki, pomarańcze, niby to typowe dla grudnia i Świąt Bożego Narodzenia, ale przecież ja już od jesieni wpadam w ten rodzaj nastroju, który jest świętowaniem. Może ma to związek z wiekiem? Może piękna jesień życia, w którą wchodzę lub nawet weszłam, sprzyja ukochaniu tej jesiennej pory roku? Przytula i otula, ogrzewa i pozwala z uśmiechem wspominać dobre chwile z wcześniejszych lat i dobrze i z pogodzeniem przeżywać te aktualne, te teraz.
    
Zwykle jesienią towarzyszy mi muzyka, Sara Bareilles, ścieżki dźwiękowe, utwory fortepianowe. Przynosi ze sobą obrazy sprzed dwudziestu lat, gdy wczesną jesienią spacerowałam ulicami Nowego Jorku. Te zimowe, jak już kiedyś pisałam, kojarzą się z zimami w Montanie. Odkąd w domu stoi pianino, łapię uchwycone w ciągu dnia melodie i wyszukuję ich zapisu nutowego w sieci. Jak wiele udaje się znaleźć i kupić za parę groszy lub dolarów:) Drukuję Yanna Tiersena, Adele, Sarę i gram tła do nuconych pod nosem słów. Tiersen ma słowa ukryte w dźwiękach, nie trzeba ich wypowiadać, ani śpiewać. Lubuje się w wymagających, bemolowych tonacjach, więc najczulej, jak potrafię, naciskam opuszkami palców czarne klawisze, które - mam zawsze wrażenie - mają w sobie dużo więcej głębi i smutku, niż białe... Tak. Czarne klawisze i bemole są żalem, tęsknotą, oddają smutek lub zadumę bardziej autentycznie, tak je czuję. 

    Jesień owiewa jednak i chłodem z zewnątrz. Przynosi dreszcz, troskę, niepokój. Dzisiejsza jesień martwi, bo dramatyczne historie dzieją się bliżej, nie sposób nie zauważać ich i o nich nie mówić. Nagła śmierć Znajomej Osoby, choroby, pandemia, kłótnie, polityka, roszczeniowość, nieżyczliwość. 
Nie wiem, czy to ludzie się zmienili, czy cały świat? Wszystko to wchodzi w nasze życie, czy tego chcemy, czy nie. Łatwo jest poddać się nastrojowi przygnębienia. Dużo trudniej, niż zwykle, udaje się znaleźć pozytywy. Ale udaje się. Nie jestem ekspertem, ani nie próbuję być mądralą. Nie znam najtrafniejszych rad, ale sama łapię się na tym, że gdy wyżej podniosę głowę, robi się jaśniej. I gdy uświadamiam sobie kwintesencję dobra we wszystkim, co wokół, bogactwo barw i emocji, jakie wypełniają (zazwyczaj) nasz dom, ciepło, które ja sama mam w sobie i którym mogę dzielić się, póki mogę... Wzruszam się momentalnie. Po trochu ze szczęścia, a po trochu ze strachu, że to tak cenne, a tak łatwo to stracić. Ale nie u nas, zaklinam własne nadzieje szeptanymi prośbami. Czasem wystarczy dobrze i szeroko te swoje oczy otworzyć, żeby zobaczyć naprawdę. I uszu nastawić i wziąć głęboki oddech, a za nim oczyszczający wydech. I uśmiechnąć się, bo czemu nie...? Nie tracić nadziei. Nie tracić nigdy nadziei.



czwartek, 4 listopada 2021

rozmowa bezwarunkowa, 2018

Zajrzałam wczoraj do zapisanych kiedyś na blogu postów.

Lubię do nich wracać. Przy niektórych nie chce mi się wierzyć, że to już tyle czasu, że tyle się działo.

Przy innych wspominam, ale i cieszę się, że są już za mną.

A jeszcze inne nadal są aktualne, trafnie ujmują moje myśli, mogłabym napisać je dziś.

 

Jak ten, o pewnej rozmowie. Rozmowie bezwarunkowej.

 

rozmowa bezwarunkowa

Nie to, co mam, ale z kim rozmawiam, jest mym największym bogactwem.

 

Rozmowa. Dialog, jak wyrwany z tu i teraz, spontaniczne i prawdziwe zainteresowanie.

Dziesięć minut.

Piątkowy, słoneczny poranek. Mróz szorstki i dotkliwy. Biegamy z mamą między budynkami kliniki na Przybyszewskiego, zaliczając połowę alfabetu, bo każde skrzydło, oddział, gmach ma tu przyporządkowaną literę. Dla wątpliwego ułatwienia. Służba zdrowia nie zaskakuje. Miłych niespodzianek brak. Mama zostaje w długaśnej kolejce do laboratorium, ja w międzyczasie wyskakuję do budynku na przeciwko, który okazuje się dwupiętrowym ciągiem cegieł z wielkimi oknami i wejściami F, D, E... Wybieram F, pokonuję labirynt korytarzy, schody w górę i w dół, kilka zniecierpliwionych pań w białych fartuchach, wskazujących mi dalszy kierunek, z pomrukiem poczucia wyższości nad upierdliwością szarego pacjenta. Pod pachą torebka, w drugiej ręce służbowy laptop (piii$#@&^!!). Gorąco. Zdejmuję czapkę, rozpinam kurtkę.

Jest! Gabinet USG. Korytarz z długim rzędem zajętych krzeseł. Nieruchoma gałka zamiast klamki. Proszę czekać. Czekam. Ustalam, że dobrze trafiłam, dziś tylko rejestracja, chcę umówić mamę na drugą połowę marca.

Rozglądam się dyskretnie, widzę znudzone twarze, obojętne i pogodzone z losem. Z nosami w telefonach komórkowych, z obojętnym spojrzeniami rzucanymi beznamiętnie...

I wtedy przydarza mi się ta jedna z najmilszych i prawdziwych rozmów, ta, którą zapamiętam na dłużej.

Trudno mi określić jego wiek, siedzi na pierwszym z brzegu krześle, zauważa mnie i uśmiecha się i od razu, z odruchowym zaciekawieniem zadaje kolejne pytania. O to, czy znam doktora R...., czy leczę się u endokrynologa, czy to moja pierwsza wizyta tutaj. Opowiada małe szczegóły również o sobie, używając zaskakująco trafnych słów, mobilizuje mnie do spokojnych odpowiedzi, co robię z przyjemnością. Kolejny raz pyta, czy znam doktora R...., pomaga mi przypomnieć sobie nazwę ulicy w Poznaniu i z troską pyta, czy wtedy rozpoznano u mnie nowotwór. Autentycznie cieszy się, że nie. I kolejny już raz - pozornie nerwowo - przeczesuje obiema rękami swoje włosy. Już wiem, że to gest ulgi, radości, zadowolenia. Wie, że z Leszna musiałam tu jechać 80km i tak rozmawiamy sobie przez kilka dobrych minut. Po prostu, odruchowo, oczywiście. Na początku pomyślałam, to tylko pytania, jest ich całe mnóstwo. Zauważam oczywiście, że jego fizyczna sprawność, sposób poruszania nie jest sprawnością zdrowej - fizycznie właśnie - osoby, ale słownictwo, empatia, sposób, w jaki reaguje na moje słowa, jak prowadzi dalszy ciąg rozmowy, wtrącając swoje refleksje i wręcz rady: nie można się poddawać, to najważniejsze, żeby w chorobie się nie poddawać... Nawet nie wiem, kiedy te minuty mijają... Nie ma zdawkowych odpowiedzi, nie ma natręctwa pytań. Słyszy nas cały rząd zajętych krzeseł. Tym bardziej cieszy mnie naturalność tej sytuacji, czysta rozmowa, przyjemność, uśmiech na naszych twarzach.

Drzwi gabinetu otwierają się i szybko załatwiam rejestrację. Żegnam się z chłopakiem, uśmiecham się do jego mamy, która przez cały czas przysłuchiwała się naszej rozmowie bez cienia chęci czy też potrzeby ingerencji. Jakby to była najbardziej naturalna rzecz, taka rozmowa dwojga nieznajomych, którzy spotkali się na tym samym korytarzu, którzy znaleźli się tu i teraz w zbliżonych okolicznościach. Którzy czekają tak samo długo na swoją kolej, mają być może podobne doświadczenia, a być może któremuś potrzebne jest zwyczajne ludzkie zainteresowanie.

Jak bardzo my jesteśmy ułomni, pomyślałam, skoro naszym odruchem jest spuszczenie głowy i obojętność. Skoro chowamy głęboko potrzebę komunikacji, uprzejmości i współodczuwania. Gasimy ją w sobie, zastępując lenistwem lub obawą.

A ten chłopak, który sam borykał się z nieidealną umiejętnością panowania nad własnym ciałem, był najbardziej prawdziwym i ludzkim z ludzi, których spotkałam tego dnia. Otwartym na drugą osobę, szczerym tak ujmująco. Dlaczego szczerość i autentyczność jest nam teraz wyjątkowa, zamiast być najnormalniejsza na świecie? Dlaczego w oczy rzuca nam się czyjaś fizyczna ułomność, a nie własna - emocjonalna i kulturalna? Do tej się przyzwyczailiśmy.

I nauczyliśmy się panować nad odruchami bezwarunkowymi.

Tak często sympatia, empatia, bezinteresowność, czy zwyczajny uśmiech odbierany jest ze zdziwieniem lub oceniany jako żenujący. Nie może po prostu być. Czy naprawdę częściej te zachowania są fałszywe, niż zwyczajnie spontaniczne? Czy zazwyczaj są jednak podstępem i dlatego bronimy się przed reagowaniem na nie, wybieramy niewidzenie, obojętność?

Sama jestem odruchem. Nie zastanawiam się, zanim podam komuś rękę, gdy jej potrzebuje lub gdy ktoś rozpocznie ze mną rozmowę na jakimkolwiek korytarzu. Po prostu odpowiadam.

Czasem sama z tym odruchem wyskoczę. Ileż to razy sparzyłam się, poczułam najpierw głupio, bo moja spontaniczność, zagadanie, zapytanie, wyjście na przeciw napotkało na ... nic. Brak odbioru. Albo też i nadinterpretację, poszukiwanie drugiego dna mojego uśmiechu, bo przecież coś musiało się za nim kryć. Interes znaczy.

Szkoda.

Nie potrafimy się ze sobą komunikować, czytać samych siebie i siebie nawzajem. Po prostu.

A to mógłby być nowy przedmiot w edukacji szkolnej dzieci. I starszych dzieci. I zwłaszcza dorosłych.

Umiejętność komunikowania się, dialogu, rozmowy. Zwyczajnie i prosto. Jak kiedyś.


poniedziałek, 11 października 2021

trudne

 Jak to człowiek czasem zapomina, ile piękna ma w sobie.


A gdy na zbyt długo zapomni i gdy skrzydła chowa pod koszulą niedbale i ciasno ułożone, to one muszą się w końcu zbuntować, gotowe nieść go przez piękno, zachwyt, ale i przeszkody i zmartwienia.


Jak to człowiek wszelkimi sposobami chce uniknąć trudu. Boi się spocić, zasapać, a nawet i zatrzymać się boi i dać sobie czas na dłuższe zastanowienie, jak przez ten trud mądrze przejść. 

Nie wiem, czy miałby ten - czasem nagły i niechciany, a czasem całkiem łatwy do przewidzenia - trud oznaczać porażkę człowieka i jego nieudolność? Lub że nie dość jest zorganizowany i teraz musi zająć się, popracować i cierpliwym być długo zanim na horyzoncie pokażą się pierwsze efekty...? Nie zawsze zresztą spodziewane… 

Czy ten trud jest czymś złym? 

Wysiłek emocjonalny, poświęcenie swojej energii i czasu, niepoliczalne i nieprzeliczalne minuty pokory, cierpliwości i miłości skierowane do Drugiego, ale i samego Siebie… Chęć i próba odszukania w sobie spokoju i ze sobą zgody, umiejętność usłyszenia własnego sumienia i własnej intuicji. Nie przekrzykiwanie, nie zagłuszanie, nie negowanie jej. Świadomość słabości i jej zaakceptowanie. Zaakceptowanie siebie - człowieka, który ma prawo pomylić się, zagubić, zapomnieć, czuć złość, czuć przygnębienie, euforię, zazdrość, bezsilność i całą resztę alfabetu odczuć i emocji. Ma prawo mieć nadzieję i ją zupełnie stracić. Ale musi podjąć trud. Odnalezienia i nazwania. Zmęczenia. Próbowania. Wytrwałości. Bycia sobą.

Jak to człowiek czasem zapomina, jakim dla samego siebie jest potrzebnym towarzystwem.

poniedziałek, 4 października 2021

awaria systemu

A gdyby tak zniknął na zawsze? Facebook, instagram i te inne, których nawet nie mam? Czy udałoby się wrócić do papieru, kopert, pukania do drzwi i dzwonka przy furtce?

Awaria. Ktoś lub coś nam pomógł. Spojrzeć ponad i poza. Podnieść głowę, spojrzeć, zobaczyć lub niedowierzyć. 

Jak żyć? No jak żyć? Aż strach, taki poczciwy starodawny strach - pomyśleć, ile spraw trudno byłoby teraz ogarnąć bez Facebooka. Mówię poważnie. Jak daleko zaszło to wszystko, żeby małe urządzenia i internet były nam niemal za powietrze… jak bardzo zagarnęły nasze życia osobiste, zawodowe, wspólne, prawdziwe i wymyślone… Rodzice Marysi z Brenna nie uzbieraliby tych pięciu milionów na lek na SMA, ani następnych czterech. I… w sumie to wszystko… resztę dalibyśmy radę przecież. Kiedyś dawaliśmy. Telefon stacjonarny, notes, spotkania w szkole i po drodze do sklepu, pieszo, spontanicznie. Jakim cudem odbywały się imieniny, wesela, koncerty, odwoływano lekcje, zadawano zadania domowe, umawiano się na randki? Szkoda, że młodzi nie poznali tego BEZ. Nie są w stanie wyobrazić sobie dnia bez komórki, kontaktu tu, natychmiast, muzyki, informacji, pierd i komentowania. Media miały nam pomóc, ułatwić, przyspieszyć, dając więcej czasu. Dziwne, bo czasu nie mamy ani więcej, ani wartościowiej. Nadmiar wiadomości przygniata nas coraz dotkliwiej. Nie jesteśmy dzięki nim mądrzejsi. Coraz trudniej jest się od nich uwolnić. Za łatwo wpadają w nasze życie, choćby te najmniej ważne. Za często każą decydować, wybierać, klikać save lub delete. Za dużo tych kliknięć. Za dużo możliwości. Chciałoby się BEZ.

Awaria systemu. Cisza należna. Słychać tykanie zegara, głos Drugiego Bliskiego, własne myśli. Te własne, bez szeptu obcych specjalistów od wszystkiego. Można samodzielnie podejmować decyzje, można samodzielnie popełniać swoje własne błędy i nigdy nie dowiedzieć się, co ktoś o tym sądzi. Cudownie. Bez. Bez.

piątek, 24 września 2021

słowotok



 Och.

Dlaczego nie piszę? Dlaczego, na przykład, nie piszę pamiętnika, skoro otwieram bloga osiem razy dziennie, nie wklikując w niego ani jednej litery? Dlaczego uparłam się na publiczny blog, skoro słowa nie układają mi się... odpowiednio? Czyli... jak właściwie miałyby się układać...? Jak mogłyby się odpowiednio i poprawnie (choćby stylistycznie) układać, jeśli moje myśli nie są ani poprawnie ani dopasowanie... 

Mam już za sobą całkiem sporo dni. Wyliczyłam niedawno, że w tym roku w grudniu skończę równo 44 lata. Upewniam się jeszcze raz po raz, czy się nie mylę, ale nie, nie mylę. Wszystkie te dni i lata nie przygotowują jednak wystarczająco na świat, który zmienia się szybciej, niż jesteśmy w stanie to objąć. Nie jest ten świat coraz przyjemniejszy. Nie jest spokojniejszy. Barw nie ma radosnych, za pewnymi Wyjątkami, których mam szczęście być mamą i żoną. Głosy i odgłosy dzieci, ich śmiech, głupawka, beztroska są i wkurzające przy nadmiarze, ale i szczelnie odcinają od szarej rzeczywistości. Tak, z trudem i wielką niechęcią sama przed sobą przyznaję się, że rzeczywistość wydaje mi się szara. Moje nastoletnie i dwudziestoletnie ja w życiu by tak nie uznało, każdą szarość ubierałam po swojemu w odcienie zgodne z nastrojem, jakieś, określone, różne od tych wczoraj, piękne. Odważne i bardzo moje. Dziś odczuwam niepokój. Z niechęcią wybiegam planami poza najbliższy miesiąc, a czasem i tydzień, co daje objawy niedoboru najważniejszej z witamin - niemożliwości niedoczekiwania się na kolejny wyjazd, na wirtualny spacer uliczkami włoskiej miejscowości, w której mielibyśmy spędzić kolejne wakacje... Na weekend w górach... Trudno planować, mieć nadzieję. Ale całkiem niedawno uzmysłowiłam sobie (bardzo lubię sobie uzmysławiać, bez pomocy poradników, mind coachów (przed chwilą napisałam "couchów"...), w ogóle jakich mind coachów??? instytucja, jak dla mnie, przerażająca...))... no więc uzmysłowiłam sobie swoje własne marzenie z późnego dziewczęcego dzieciństwa: bardzo chciałam mieć rodzinę, tak zwyczajnie z mężem i dziećmi. Nie przypominam sobie, żebym marzyła o jakimś konkretnym zawodzie, czy ścieżce kariery. Owszem, wymyśliłam sobie Nowy Jork i lot samolotem, w czasach, gdy były to prawdziwie odjechane pragnienia, poza zasięgiem możliwości finansowych i okolicznościowych.  I to się nawet szczęśliwie i zaskakująco spełniło. Zaskakująco, choć i naturalnie, jakby zapisane mi było mimo wszystko już wcześniej. Do rzeczy. O karierze nie myślałam. O domu - owszem, zawsze. Więc, gdy stoję nieraz nad zadaniem domowym z biologii lub nad pomysłem na zdrową zawartość śniadaniówek, nad dzieci pytaniami o covid, o ludzkie zachowania lub sprawy, z którymi, mam problem, ale i obowiązek opowiedzenia o nich spokojnie... zdaję sobie sprawę, że i to moje marzenie o byciu mamą spełnia mi się każdego dnia. Nie mam i nigdy nie miałam pretensji do losu o brak fascynujących i zagranicznych podróży służbowych, dobrze mi bez awansów, sukcesów, zawodowych. Podziwiam Inne i Innych za ich przebojowość i charyzmę, dar zjednywania sobie ludzi i radość z brylowania w wyznaczonej przez siebie strefie komfortu i ekscytacji. Moja jest w naszym domu i szczęśliwa jestem, że mogę się po niej przechadzać po każdych ośmiu godzinach pracy na etacie. 

Brak mi tylko słów:) Stąd ten słowotok. Pracuję jednak nad tym, nad czasem na własną pasję, na myśli, na - modne to teraz - przestrzeń w znaczeniu możliwości skupienia się na jednej i tej samej czynności przez z góry określony i nieprzerywany niczym i nikim czas. Ciągle znajduję jednak inne pilne sprawy, którym nie potrafię odpuścić, cóż, tak już mam! Nie zmieni się to, dopóki tego nie zmienię. 

Nie zmieni się to, dopóki tego nie zmienię.

Z pozdrowieniami dla Tych, co zawsze💓




piątek, 23 lipca 2021

a słońce nie miało dziś wzejść

Zdarzają się nieraz takie dni, które nigdy nie powinny się wydarzyć, słońce nie powinno w te dni wzejść, a datę można by na zawsze wykreślić z kalendarza.
Pewne ułamki sekund zmieniają wszystko, cały świat czyjś zmieniają i nie da się ich ani cofnąć, ani przeżyć na nowo.
Nie jestem w stanie wyobrazić sobie...
Dziewczynka, o rok starsza od naszej Marysi, rower, las, plac zabaw po drugiej stronie szosy, koleżanki i koledzy. Letnie popołudnie, świeże powietrze, wakacje, dzieci.
I na tych pasach ktoś urywa jej śmiech, plany na przyszłość, buziak od mamy na każde dobranoc i każde dzień dobry. Nie przejeżdża ani chwilę wcześniej, ani chwilę później. Pisk opon. A potem tydzień nadziei i niedowierzania. Tydzień wiary i walki ze strachem.
Ja nawet nie potrafię sobie wyobrazić...:(

Bo dzisiaj słońce nie miało wzejść...

Wieczny odpoczynek
Racz Jej dać Panie
A światłość wiekuista
Niechaj Jej świeci
Na wieki wieków
Amen

środa, 16 czerwca 2021

nie wi(e)dzieć

    

Kolorowe, dzikie kwiaty na okładce grubej książki w twardej oprawie. Aksamitny cytrynowy bratek, kilka nieznanych mi włochatych, choć cudnie barwnych główek, wyraźnie zapisane nazwisko autorki. Zazdroszczę coraz intensywniej, chłonę słowa, które kroją moją wyobraźnię od pierwszej strony dokładnie tak, jak lubię...

...nieznośne zmysły kobiety multitasking wyczuwają jednak zapach zbyt mocno przysmażającej się cebuli i wracam jednym ruchem do własnej kuchni. Zupa jarzynowa z cudowną przewagą kalafiora i koperku. Świadomie, choć ze wstydem, dopuszczam się zbrodni, po raz pierwszy od wielu już lat, sześciu, może siedmiu? Rozpuszczam we wrzątku kostkę rosołową drobiową...!!! Mieszam z wywarem z warzyw, żeby zagłuszyć obecność glutaminianu. Nie ciepię go. Ale po latach nie kupowania dzieciom drożdżówek, słodkich bułek, podejrzanych napojów i nie dawania drobnych na śniadanie z automatu na końcu szkolnego korytarza, wzruszam ramionami i grzeszę pod tytułem "raz - nie zawsze" i "nikt nie musi wiedzieć". Dziś cel uśmierca środki, czyli jutro mamy wychodne. Nie mam czasu na codzienność...

Przyznam, że portugalskie białe wytrawne wino uwalnia zduszaną we mnie od dawna potrzebę pisania i nazywania spraw mnie otaczających nader żywo i "tu i teraz". Z niemałym zniecierpliwieniem kroję do końca marchewkę, ziemniaki i kalafior i szukam wolnego laptopa. Wiem bardzo dobrze, że raz niezapisane myśli nigdy nie wracają z tym samym powabem i ekscytacją. Nie da się ich tak samo zgrabnie ułożyć i być z nich zadowolonym. Muszę więc od razu, przed koperkiem, bo wystygną na zawsze. 

Koperek wrzucony, suszarka melodyjnie zaznacza koniec pracy, a ja dumna jestem z czasu, który udało się zaoszczędzić i ze słów, które pięknie mi się dziś nasunęły spontanicznie zaraz po tym, jak po raz któryś zawiesiłam konto na instagramie! O tak! I - jakkolwiek obrzydliwie by nie zabrzmiały niektóre określenia, których zaraz użyję, to muszę je tu zapisać, bo to przez nie ten post, choć jeszcze nie wiem, dokąd mnie zaprowadzi i czy powinnam go publikować, po tym winie portugalskim białym wytrawnym. Schłodzonym...  

Jak eureka, odkrycie zaskakujące swoją oczywistością na głos niemal wypowiedziałam: nie chcę być followersem! Nie chcę podpatrywać, porównywać, zazdrościć bez podstaw i sensu. Nie chcę być obserwatorem, naśladowcą, frustratem. Tym bardziej infuencerem być nie chcę, choć to mi raczej nie grozi. Nie chcę się gapić, zastanawiać lub zastanowić nie zdążyć nad tym, co inni lub czemu nie. Nie chcę i nie muszę! Skąd to wszystko w ogóle się wzięło, te puste, coraz bardziej podobne do siebie style i mody, pozy i hasztagi? Skąd ten pęd za innymi, za czymkolwiek, byle by siebie samego nie usłyszeć? Co mi da wzdychanie z zazdrością i poczuciem wszelkiej niesprawiedliwości na widok osób nie pracujących na etacie, noszącym rozmiar 36... lub mieszkających przy Palos Verdes Drive? To nie ich wina, ani moja. To ich sprawa, a nie moja. Po co zajmować się tym, czego się nie ma, zamiast zachwycić się wszystkim tym, co przy i obok? Wystarczy wyłączyć i odłożyć. I zapomnieć, gdzie się położyło. Wyciszyć i odinstalować. Nie trzeba wszystkiego widzieć, ani wszystkiego wiedzieć. Można pozwolić światu krążyć wokół słońca, bez żalu, bez bycia na dwóch jego końcach naraz. Bez potrzeby bycia podobnym lub przeciwnym. Bez ciągłego zadawania sobie pytań, bez wątpliwości i analiz. Bez. 


Zupa idealna, lekko ją jutro podgrzeją, pojadą do babci, a my na koncert. Pomarzę. Zapiszę. Pobędę. Za rękę. W zasięgu. Dokładnie tak, jak lubię...

Dobranoc.





niedziela, 14 marca 2021

napisałam


Niektórzy mówią, że gdy się za często tęskni albo wspomina, to jakby się zawracało, że ważniejsze jest, żeby tu i teraz być i tym się uważnie cieszyć. A nie cofać, czy żałować. I zgadzam się z tym. Ale tęsknić lubię. Zwłaszcza zimą i gdy pada śnieg, gdy tak dużo go napada, że aż strach jechać autem po za wąskich nagle drogach, po pasie, który, nie wiadomo, czy jeszcze jest mój, czy już nie... Wtedy właśnie wspominam zimę w Montanie. I siebie stamtąd i co poszło nie tak, choć ostatecznie idealnie.

Pewne rzeczy dzieją się pomału. Dojrzewają sobie stopniowo w głowie i w duszy. I w sercu. Bezgłośnie, choć trudno je w ciszy utrzymać. Wiec piszą się, ołówkiem i na klawiaturze, układają w słowa, a z nich historie...nie udałyby mi się one bez wspomnień...



Jakiś miesiąc temu na blogu Julii Rozumek przeczytałam "Każdy z Was może napisać książkę. Tylko zwyczajnie nie zaczyna tego robić." Przyjemny dreszcz i odruch, żeby się odwrócić, sprawdzić, czy mnie widzi, bo przecież do mnie te słowa. Słyszę je od dawna od mojej Mamy, ale zawsze tłumaczę sobie, że przemawia przez Nią miłość do mnie. Od dawna piszę tego bloga i nieraz otrzymałam cudowne komentarze, zachęty, potwierdzenia. Człowiek jednak ciągle wątpi, oczekuje prostych recept, bezpośrednich, twardych, jednoznacznych. A Julia... prowadzi blog i pisze książki. Mam kilka ukochanych, którymi zaraziłam dzieci i bliskich. Zresztą kto nie zna Julii Rozumek?:) 

Wyciągnęła rękę do takich, jak ja, za długo wątpiących, uciszających swoją ogromną potrzebę pisania i dzielenia się tym pisaniem z innymi - nieśmiałością. Zaprosiła do zabawy, podała jasny scenariusz, mi wystarczyło to zdanie: "pozwól tej książce/opowiadaniu się zaskoczyć"

Moja historia czekała na ten moment, jej drobny zalążek drzemał gdzieś w komputerze, zarysowany w dwóch akapitach. Tamtego wieczora rozbudowałam go do kilku stron. Wysłałam. I poczułam dumę. Nareszcie się odważyłam! Cokolwiek miałoby z tego wyniknąć. Piszących, niezwykłych Osób jest na pewno mnóstwo, ale nie chodziło o wygraną, chodziło o nie bój się, spróbuj.

Dwa tygodnie później otrzymałam mail od Julii. Co to były za słowa! Mój tekst został wyróżniony! Moje imię i nazwisko i roboczy tytuł MOJEJ HISTORII... bezcenne uczucie gdzieś w środku, radość, która rozprostowuje ściśnięte pod swetrem skrzydła. Moje słowa opublikowane i pochwalone! Cały dzień miałam wypieki na twarzy, chciało mi się podskakiwać, gdy szłam firmowym korytarzem. Ale czad!!! 

Julia wyróżniła w sumie trzy teksty i jeszcze kilka Osób, wspaniałe dziewczyny! Możecie je znaleźć tutaj.

Nadal nieśmiało, ale z rozpostartymi skrzydłami - mój rozdział, chyba pierwszy, bo wiem, co wydarzy się dalej...:)


Autobus podjechał osiem minut przed planowanym odjazdem. Biało-niebieski z długim, chudym psem namalowanym na całej długości. Z ciemności zadaszenia wzdłuż budynku Port Authority wyłoniło się kilkanaście osób, każda z walizką lub przewieszoną przez ramię torbą. Podałam kierowcy swój plecak, mamrotał coś pod nosem, nucąc ulubioną melodię. Miałam wrażenie, że lekko się kołysał i dygał niemal jak w niewidzialnym dla innych tańcu. Wyprostował moje zmarszczone od napięcia czoło, niewyspane po dziesięciu godzinach lotu, wprawiając w jednej chwili w zaskakująco dobry nastrój. Niepokój jednak szybko powrócił. Zarysował na nowo pionową zmarszczkę na moim czole i kazał być czujnym. Przemknęłam szybko wąskim wejściem do autobusu i przeciskałam między fotelami w poszukiwaniu wolnego miejsca. Usiadłam w czwartym rzędzie, pod oknem, z wielką nadzieją, że nikt nie usiądzie obok. Obawiałam się tej samotnej podróży od samego początku, od tej zaskakującej informacji, że biuro załatwiło nam zupełnie osobne loty, inne daty! Początkowo nie chciałam się zdecydować, ale byłam już tak zmęczona oczekiwaniem na koniec formalności związanych z wyjazdem do Stanów, że sił na dodatkową batalię po prostu mi zabrakło. Szymon pocieszał mnie, że nie jest to przecież pierwszy lot, wiem, jak poruszać się po lotnisku i że będzie na mnie czekał w Bozeman. Lubiłam wyzwania, nowe miejsca, uwielbiałam być zagranicą, wydeptywać nieznane dotąd ścieżki na swój sposób. Wiedziałam, że sobie poradzę. Nie podobało mi się to, że kolejny raz rozdzielamy się z Szymonem. Kolejny kiepski znak. 

Autobus ruszył punktualnie. Gapiłam się na oświetlone i ciągle żywe ulice Manhattanu, choć było już po północy. Miałam ochotę dotknąć szyby, a przez to niemal i tych budynków z cegły, a przy nich rusztowań, metalowych schodów przeciwpożarowych, ogromnych neonów, chińskich barów, miasta, które nigdy nie śpi. Nowy Jork mnie zachwycił, był dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałam, był spełnieniem moich marzeń, tych wielkich, potencjalnie nieosiągalnych. Rok wcześniej spędziłam tu całe 3 dni, przed powrotem do Polski po pierwszym lecie w Montanie. … Tym razem miało mi wystarczyć te pół godziny w autobusie, wśród obcych ludzi, w środku nocy. Z daleka mignęła mi jasna sylwetka Empire State Building, zdziwiłam się, że zdążyliśmy odjechać na tak duży dystans. Po chwili autobus wjechał do tunelu. Zapadłam się na nowo w fotelu i we własnym oszołomieniu. Z niepokojem wyczekiwałam na jego koniec, obawy niestety okazały się słuszne, po wyjeździe z tunelu po Manhattanie nie było już śladu, musieliśmy przejechać na drugą stronę rzeki Hudson i dopiero po kilku minutach jazdy zobaczyłam sylwetki budynków na Manhattanie niknące w oddali, potwierdzające, że to już za mną, że Nowy Jork pooddycha dalej beze mnie. Zanim porządnie ochłonęłam i upewniłam się, że paszport z wizą i pieniądze są nadal na swoim, ukrytym miejscu, a fotel obok jest szczęśliwie pusty, dotarliśmy do Philadelphii, droga była przeważnie nudna, kilkupasmowe międzystanowe autostrady i ciemność. Zasnęłam na jakiś czas, zerkając raz po raz, w półśnie, przez szybę, żeby znowu odpłynąć. W pewnej chwili miałam wrażenie, że słyszę język polski, ale zmęczenie ponownie wygrało ze wszystkimi moimi zmysłami. Bałam się tylko tej pierwszej nocy. Przygoda życia rozpoczynała się późnym wieczorem, strach było zmrużyć oczy, dokumenty, czek i parę dolarów ściskałam mocno przy sobie, ekscytacja wygrywała z oczywistą potrzebą snu. Ten jednak pojawiał się niezależnie od pory dnia, była to dopiero druga doba w Stanach, dzień mieszał się z nocą. Właściwie, według polskiego czasu, było już rano. Nie spałam jednak większą część ostatniej doby. Ocknęłam się na dobre podczas krótkiego postoju około 5. Baterie w discman’ie szybko się wyczerpały, miałam zapas na kolejnych parę godzin słuchania płyt, ale przyjemnie było wtopić się w odgłosy podróży, zwłaszcza, że kolejny raz, z niemałym niedowierzaniem, rozpoznałam w autobusie język polski! No tak, znowu Polacy, jaka radość! Rozejrzałam się ostrożnie, nie chcąc zwrócić na siebie zbytniej uwagi, ale nie napotkałam na twarz inną, niż chłopak w kapturze, milczący Żydzi, pozostali w zasięgu mojego wzroku spali. Poczekałam do najbliższego dłuższego postoju w Pittsburghu, za oknem zrobiło się jasno, w moim brzuchu pusto, ale musiałam koniecznie ustalić, czy nie straciłam zmysłów z tym polskim. 

W Pittsburghu mieliśmy ponad godzinę przerwy, wysiedli wszyscy pasażerowie, kierowca już wcześniej mówił coś o restauracjach, niewiele zrozumiałam, bo jego głos wyrwał mnie ze snu i nie zdążyłam uchwycić szczegółów. Rozejrzałam się uważnie, próbując zgadnąć, kto mógłby być Polakiem, kogo mogłam wcześniej słyszeć. Nie było to trudne, bo wyglądali, jak ja, czyli nie byli ani Żydami, ani Meksykanami, ani Afroamerykanami. Dwóch chłopaków i dziewczyna, w luźnych bluzach i z małym plecakami, stali przez chwilę niepewnie, jeden z nich czytał coś z kartki. Wzięłam głęboki oddech i podeszłam do nich.

– Cześć, mogę się przyłączyć? – Głos musiał mi drżeć, ale tylko przez chwilę.

– O matko! Cześć! No jasne! Jedziesz naszym autobusem? – krzyknął zaskoczony chłopak z kartką.

– Tak, i właśnie wydawało mi się, że słyszę język polski, ale nie chciało mi się w to wierzyć.

– Jesteś sama? – zapytała blondynka, choć miałam wrażenie, że nie byłaby zdziwiona, gdybym to potwierdziła. Wyglądała na pewną siebie, z kucykiem zaczesanym wysoko, na tyle, żeby swobodnie pogodzić go z czapką z daszkiem. Nie była zbyt wysoka, ale i tak zwracała na siebie uwagę. 

– Tak. Jadę sama…

– Żartujesz? – z lekkim niedowierzaniem wpatrywał się teraz we mnie drugi chłopak. – To szacun.

– …no i.. może mogłabym tak… jednak z wami byłoby raźniej… skoro już się znamy… – uśmiechnęłam się najładniej, jak umiałam.

– Jestem Krzysiek – „drugi” wyciągnął do mnie rękę.

– Ania. – Uścisnęliśmy sobie dłonie mocno, przyjaźnie, ciepło.

– Iwona.

– Jacek. Cała przyjemność po naszej stronie – odwzajemnił mój uśmiech najpiękniej, jak potrafił.

– Miło mi, czyli jednak z moim słuchem nie jest tak źle. – Odetchnęłam z ulgą.

– Chodźmy, bo czas leci, mamy niecałą godzinę. Idziemy coś zjeść. Głodna? – Zapytał Jacek. Miał przyjemną urodę i pasowałby na chłopaka blondynki, pomyślałam, zupełnie odruchowo i aż uśmiechnęłam się na tę myśl. Poprawił plecak i ruszył w stronę wysokiego budynku z mnóstwem małych okien. Dopiero teraz zauważyłam logo Starbuck’s na przyklejonym do niego niskim łączniku, a dalej bar z burgerami. 

– Ja zawsze jestem głodna – ulżyło mi jeszcze bardziej, bo głód zaburczał mi w brzuchu niemal boleśnie.

– Jedziemy do Glacier National Park, a ty? – zapytał, cichy dotąd, Krzysiek.

– Do Glacier? – pamiętałam, że to na północy Montany – ja do Bozeman, niedaleko Yellowstone.

– Coś ty? Czyli jesteśmy sobie przeznaczeni! – Jacek ponownie się odwrócił i puścił mi oko.

– Nie słuchaj go, to podrywacz i ściemniacz – Iwona znacząco podniosła brew, przekonana, że mi, dziewczynie, nie musi mówić nic więcej.

Ciekawe, czy Szymon miał tyle samo szczęścia, co ja, pomyślałam. Nie rozmawialiśmy po jego wylocie, napisał tylko maila, że dotarł na miejsce, że zatrzymał się u Kasi i Roberta, i czekają na mnie. 

Burgery okazały się pyszne, trzypiętrowe, podane z frytkami na dużych plastikowych talerzach wyłożonych serwetką z logo baru. Chłopaki zamówili po piwie, zapewniając, że dawka śmiechu, którą nam zaraz zapewnią pozwoli pozbyć się promili w pół godziny. Picie alkoholu w autobusach Greyhound było zabronione. Przy każdym fotelu wciśnięty był długi i szczegółowy regulamin dla pasażerów oraz restrykcje grożące tym, którzy nie będą go przestrzegać. Wróciliśmy grzecznie do autobusu, każdy na swoje miejsce, postanowiliśmy nie robić zamieszania do przesiadki w Chicago. Jacek mrugnął do mnie kolejny raz, przepuszczając dżentelmeńsko przy wejściu do autobusu. Iwona zachichotała, wskakując zaraz za mną. Co za historia! – pomyślałam, gdy zostałam na swoim miejscu sama, sprawdzając ponownie kieszenie i plecak, zdjęłam buty, założyłam świeże skarpetki, ucieszyłam się na kolejny etap mojej podróży, na nowe znajomości, dobry humor, i początek słonecznego dnia w Ameryce. Zmęczenie i niewyspanie, mimo ogromnego podekscytowania, otuliły mnie jednak szczelnie, kolejnych czterysta kilometrów przespałam, obudził mnie miły polski głos tuż przed przesiadką w Chicago. 

– Hello, śpiąca Aniu, wysiadamy! Głodna?

Podróż autobusami Greyhound zajęła mi dokładnie 54 godziny. Cztery przesiadki, dziewięć stanów, niezliczona ilość drzemek, niezliczona ilość twarzy, które wsiadały i wysiadały na kolejnych przystankach. Podejrzliwe spojrzenia, ciekawość zmieszana z nieufnością, którą analizowałam przez pierwszych kilkanaście godzin, a która z biegiem kilometrów znużyła mnie. Może dlatego, że oni pojawiali się w mojej podróży i za chwilę z niej znikali.  Ciemnoskóry chłopak, wwiercający we mnie swój wzrok, ilekroć nie spojrzałam w jego stronę. Kilku ortodoksyjnych Żydów, trzymających się blisko, w czarnych długich płaszczach, mimo tego, że był to początek lipca, w czarnych kapeluszach, spod których wypływały im na ramiona cienkie, charakterystyczne warkocze. Wszyscy oni wysiedli we wschodniej części Stanów. W miarę oddalania się od Nowego Jorku, wsiadało mniej Żydów, za Chicago wysiedli wszyscy Latynosi. Zmieniały się widoki za oknem i menu w mijanych po drodze restauracjach McDonald. Przejeżdżaliśmy przez Wisconsin, Minnesotę i Dakotę Północną. Przez Fargo (!). Im dalej na zachód, a właściwie im bardziej na północ, w miarę przesiadania się na mniej komfortowe autobusy, pozostali niemal wyłącznie biali pasażerowie. Niewielu towarzyszyło mi do samego końca. Właściwie oprócz Iwony, Krzyśka i Jacka, pozostali wysiedli najpóźniej w Billings, mieście ostatniej przesiadki. Już od Chicago siedzieliśmy we czwórkę na tyłach autobusu. W trakcie podróży okazało się, że oprócz nas, jechało jeszcze dwóch Polaków, w podobnym wieku, ale musieli przymusowo wysiąść w Minneapolis z powodu puszek po piwie znalezionych w workach na śmieci przy ich siedzeniach. Puste puszki świadczyły o tym, że spożywali alkohol w autobusie, co było surowo zabronione. Odebrano im bilety i możliwość dalszej podróży. Po prostu zostali na przystanku, a my ruszyliśmy dalej. Nawet nie było nam ich żal, bo wyglądali na cwaniaczków, no i do samego końca nie odezwali się do nas, a nas z pewnością było słychać dość dobrze. Nie podeszli, nie ujawnili się. Ich strata.

Żartom i śmiechom nie było końca. Policzki bolały mnie przez resztę podróży. Krzysiek okazał się genialnym rozmówcą, przez długie godziny jazdy przez Minnesotę i Dakotę Północną, nie zdążyłam się znudzić. Opowiadał o studiach na politechnice i o przeróżnych przekrętach w akademiku, których był inicjatorem, otwierałam szeroko oczy słuchając tych historii, a na końcu zawsze wybuchałam śmiechem. Siedziałam z Iwoną, chłopaki za nami, choć tak naprawdę wisieli nad naszymi głowami, prześcigając się w zwracaniu na siebie uwagi, każdy na swój uroczy sposób. Nie mogłam trafić na lepszą ekipę na te 3 tysiące kilometrów. Iwona i Jacek nie byli parą, co nie przeszkadzało całej trójce flirtować w znany i mi sposób. Przypomniałam sobie, jak to jest, balansować na krawędzi fantastycznie odwzajemnianej zabawy i flirtu. Damsko-męskiej bezpiecznej gry, bez zobowiązań, bez dalszego rozdziału. Tu i teraz. Beztroska. Chyba udało mi się nawet na krótkie chwile zapominać o Szymonie, choć jak zwykle było to złudne, bo cała szczerość mojego droczenia się z nowo poznanymi facetami opierała się na bezgranicznej pewności co do nadziei na miłość Szymona. Znowu nie było dla mnie innych, oprócz niego.

W Dakocie krajobraz wypłaszczył się a linia horyzontu zdawała się oddalać, otwierając przed nami niesamowitą przestrzeń z każdej strony. Autobus zatrzymywał się rzadziej, ale ja nadal zachłannie rejestrowałam nazwy mijanych miast i miasteczek, ulic, kształty domów. Miałam wrażenie, że w tym stanie nie ma nic, jedynie bezkres. Wjazd do Montany uczciliśmy toastem z wody mineralnej i krakersami z polskim pasztetem. Jacek z dumą wyjął go z plecaka, głosząc po swojemu, że zostawił ten rarytasik na taką właśnie, szczególną okazję. Za oknami było już ciemno, podróż zbliżała się do końca, podróż przez dodatkowe strefy czasowe na zachód nie ułatwiała pogodzenia potrzeby snu z porami dnia i nocy. Nie przeszkodziło nam to opanować ostatniego autobusu po przesiadce w Billings. Trafiliśmy na prawdziwy stary, jak świat, ogórek. Bez klimatyzacji, bez nadmiaru pasażerów, z głupawką sięgającą szczytu naszej bezczelności, jeśli chodzi o żarty i śmiech, i poziom łapanych w locie półsłówek, które doprowadziły mnie do bólu brzucha i rosnącego we mnie żalu, że za chwilę rozstanę się z tą ekipą, że pewnie więcej się nie zobaczymy. Wymieniliśmy się mailami. Umówiliśmy na wspólną podróż Greyhoundem w bliżej nieokreślonej przyszłości, choć po tylu godzinach spędzonych na siedząco, byliśmy niemal przekonani, że nie chcemy tego więcej powtarzać. Autobus dojechał do Bozeman przed czwartą rano, pożegnaliśmy się uściskami i zapewnieniami. Zyskałam miano żony Jacka, a on mojego męża. Wysiadłam jako jedyna na przystanku w Bozeman. Pokiwałam grupie wariatów okupujących tylną szybę autobusu. I tyle. Usiadłam na ławce przed małym, ale zamkniętym budynkiem z napisem Greyhound bus stop. Przytaszczyłam za sobą mega ciężki plecak, żałując, że nie wzięłam jednak walizki na kółkach. Dotarłam do kolejnego etapu swojej podróży życia. Nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać, wierzyłam na słowo, że na końcu tej drogi ktoś na mnie czeka, znajoma twarz, znajomy przewodnik po pierwszych dniach w Montanie. Montanę poczułam dopiero tu, w Bozeman, stojąc samotnie na Greyhound Station przy Main Street z wielkim szarym plecakiem i nadzieją na miłość.

Dokładnie pamiętam ten widok, szeroka ulica, mokry od deszczu asfalt, cudownie rześkie powietrze, którym zaciągnęłam się, tak naprawdę, na kilka lat. To działo się naprawdę, dotarłam do końca, żeby móc na nowo coś zacząć. Czułam się trochę tak, jakby ktoś postawił mnie na planie serialu „Przystanek Alaska”, zabrakło tylko łosia na środku skrzyżowania. Ogromne samochody przejeżdżały leniwie w obie strony, na niebie przesuwały się, równie leniwie, ciężkie chmury, wschodziło słońce, a mnie przepełniała euforia, szczęście. Stałam. Czekałam na Szymona, który miał po mnie przyjechać i zabrać do Big Sky. Spóźniał się, ale mi nie pozostawało nic innego, poza uzbrojeniem się w cierpliwość. Nie miałam telefonu komórkowego, z zasięgiem w Stanach. Stałam. Czekałam.

Szymon podjechał starym, wysłużonym Fordem Escortem, w spodniach z szelkami i tym jego uśmiechem pewnego siebie gościa. Nie widziałam go dwa tygodnie i w pierwszej chwili wydał mi się bardzo zmieniony. Jednak gdy wysiadł z auta i po chwili zawahania otworzył ramiona, wpadłam w niego, jak kiedyś, całym swoim zmęczeniem i tą niegasnącą nadzieją, a właściwie pewnością, że znowu zaczniemy, że cokolwiek nie układało się między nami w Polsce, tutaj się poskleja, tutaj nikt nas nie dosięgnie, będziemy tylko ja i on. Ja i Szymon, tacy szczególni dla siebie, tacy sobie bliscy, na nowo. To musiało się udać. Taki był plan. Nie miałam wtedy żadnego planu B.”