Zajrzałam wczoraj do zapisanych kiedyś na blogu postów.
Lubię do nich wracać. Przy niektórych nie chce mi się
wierzyć, że to już tyle czasu, że tyle się działo.
Przy innych wspominam, ale i cieszę się, że są już za mną.
A jeszcze inne nadal są aktualne, trafnie ujmują moje myśli,
mogłabym napisać je dziś.
Jak ten, o pewnej rozmowie. Rozmowie bezwarunkowej.
rozmowa bezwarunkowa
Nie to, co mam, ale z kim rozmawiam, jest mym największym
bogactwem.
Rozmowa. Dialog, jak wyrwany z tu i teraz, spontaniczne i
prawdziwe zainteresowanie.
Dziesięć minut.
Piątkowy, słoneczny poranek. Mróz szorstki i dotkliwy.
Biegamy z mamą między budynkami kliniki na Przybyszewskiego, zaliczając połowę
alfabetu, bo każde skrzydło, oddział, gmach ma tu przyporządkowaną literę. Dla
wątpliwego ułatwienia. Służba zdrowia nie zaskakuje. Miłych niespodzianek brak.
Mama zostaje w długaśnej kolejce do laboratorium, ja w międzyczasie wyskakuję do
budynku na przeciwko, który okazuje się dwupiętrowym ciągiem cegieł z wielkimi
oknami i wejściami F, D, E... Wybieram F, pokonuję labirynt korytarzy, schody w
górę i w dół, kilka zniecierpliwionych pań w białych fartuchach, wskazujących
mi dalszy kierunek, z pomrukiem poczucia wyższości nad upierdliwością szarego
pacjenta. Pod pachą torebka, w drugiej ręce służbowy laptop (piii$#@&^!!).
Gorąco. Zdejmuję czapkę, rozpinam kurtkę.
Jest! Gabinet USG. Korytarz z długim rzędem zajętych
krzeseł. Nieruchoma gałka zamiast klamki. Proszę czekać. Czekam. Ustalam, że
dobrze trafiłam, dziś tylko rejestracja, chcę umówić mamę na drugą połowę
marca.
Rozglądam się dyskretnie, widzę znudzone twarze, obojętne i
pogodzone z losem. Z nosami w telefonach komórkowych, z obojętnym spojrzeniami
rzucanymi beznamiętnie...
I wtedy przydarza mi się ta jedna z najmilszych i
prawdziwych rozmów, ta, którą zapamiętam na dłużej.
Trudno mi określić jego wiek, siedzi na pierwszym z brzegu
krześle, zauważa mnie i uśmiecha się i od razu, z odruchowym zaciekawieniem
zadaje kolejne pytania. O to, czy znam doktora R...., czy leczę się u
endokrynologa, czy to moja pierwsza wizyta tutaj. Opowiada małe szczegóły
również o sobie, używając zaskakująco trafnych słów, mobilizuje mnie do
spokojnych odpowiedzi, co robię z przyjemnością. Kolejny raz pyta, czy znam
doktora R...., pomaga mi przypomnieć sobie nazwę ulicy w Poznaniu i z troską
pyta, czy wtedy rozpoznano u mnie nowotwór. Autentycznie cieszy się, że nie. I
kolejny już raz - pozornie nerwowo - przeczesuje obiema rękami swoje włosy. Już
wiem, że to gest ulgi, radości, zadowolenia. Wie, że z Leszna musiałam tu
jechać 80km i tak rozmawiamy sobie przez kilka dobrych minut. Po prostu,
odruchowo, oczywiście. Na początku pomyślałam, to tylko pytania, jest ich całe
mnóstwo. Zauważam oczywiście, że jego fizyczna sprawność, sposób poruszania nie
jest sprawnością zdrowej - fizycznie właśnie - osoby, ale słownictwo, empatia,
sposób, w jaki reaguje na moje słowa, jak prowadzi dalszy ciąg rozmowy,
wtrącając swoje refleksje i wręcz rady: nie można się poddawać, to
najważniejsze, żeby w chorobie się nie poddawać... Nawet nie wiem, kiedy te
minuty mijają... Nie ma zdawkowych odpowiedzi, nie ma natręctwa pytań. Słyszy
nas cały rząd zajętych krzeseł. Tym bardziej cieszy mnie naturalność tej
sytuacji, czysta rozmowa, przyjemność, uśmiech na naszych twarzach.
Drzwi gabinetu otwierają się i szybko załatwiam rejestrację.
Żegnam się z chłopakiem, uśmiecham się do jego mamy, która przez cały czas
przysłuchiwała się naszej rozmowie bez cienia chęci czy też potrzeby
ingerencji. Jakby to była najbardziej naturalna rzecz, taka rozmowa dwojga
nieznajomych, którzy spotkali się na tym samym korytarzu, którzy znaleźli się
tu i teraz w zbliżonych okolicznościach. Którzy czekają tak samo długo na swoją
kolej, mają być może podobne doświadczenia, a być może któremuś potrzebne jest
zwyczajne ludzkie zainteresowanie.
Jak bardzo my jesteśmy ułomni, pomyślałam, skoro naszym
odruchem jest spuszczenie głowy i obojętność. Skoro chowamy głęboko potrzebę
komunikacji, uprzejmości i współodczuwania. Gasimy ją w sobie, zastępując
lenistwem lub obawą.
A ten chłopak, który sam borykał się z nieidealną
umiejętnością panowania nad własnym ciałem, był najbardziej prawdziwym i
ludzkim z ludzi, których spotkałam tego dnia. Otwartym na drugą osobę, szczerym
tak ujmująco. Dlaczego szczerość i autentyczność jest nam teraz wyjątkowa,
zamiast być najnormalniejsza na świecie? Dlaczego w oczy rzuca nam się czyjaś
fizyczna ułomność, a nie własna - emocjonalna i kulturalna? Do tej się
przyzwyczailiśmy.
I nauczyliśmy się panować nad odruchami bezwarunkowymi.
Tak często sympatia, empatia, bezinteresowność, czy
zwyczajny uśmiech odbierany jest ze zdziwieniem lub oceniany jako żenujący. Nie
może po prostu być. Czy naprawdę częściej te zachowania są fałszywe, niż
zwyczajnie spontaniczne? Czy zazwyczaj są jednak podstępem i dlatego bronimy
się przed reagowaniem na nie, wybieramy niewidzenie, obojętność?
Sama jestem odruchem. Nie zastanawiam się, zanim podam komuś
rękę, gdy jej potrzebuje lub gdy ktoś rozpocznie ze mną rozmowę na jakimkolwiek
korytarzu. Po prostu odpowiadam.
Czasem sama z tym odruchem wyskoczę. Ileż to razy sparzyłam
się, poczułam najpierw głupio, bo moja spontaniczność, zagadanie, zapytanie,
wyjście na przeciw napotkało na ... nic. Brak odbioru. Albo też i
nadinterpretację, poszukiwanie drugiego dna mojego uśmiechu, bo przecież coś
musiało się za nim kryć. Interes znaczy.
Szkoda.
Nie potrafimy się ze sobą komunikować, czytać samych siebie
i siebie nawzajem. Po prostu.
A to mógłby być nowy przedmiot w edukacji szkolnej dzieci. I
starszych dzieci. I zwłaszcza dorosłych.
Umiejętność komunikowania się, dialogu, rozmowy. Zwyczajnie
i prosto. Jak kiedyś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz