czwartek, 4 listopada 2021

rozmowa bezwarunkowa, 2018

Zajrzałam wczoraj do zapisanych kiedyś na blogu postów.

Lubię do nich wracać. Przy niektórych nie chce mi się wierzyć, że to już tyle czasu, że tyle się działo.

Przy innych wspominam, ale i cieszę się, że są już za mną.

A jeszcze inne nadal są aktualne, trafnie ujmują moje myśli, mogłabym napisać je dziś.

 

Jak ten, o pewnej rozmowie. Rozmowie bezwarunkowej.

 

rozmowa bezwarunkowa

Nie to, co mam, ale z kim rozmawiam, jest mym największym bogactwem.

 

Rozmowa. Dialog, jak wyrwany z tu i teraz, spontaniczne i prawdziwe zainteresowanie.

Dziesięć minut.

Piątkowy, słoneczny poranek. Mróz szorstki i dotkliwy. Biegamy z mamą między budynkami kliniki na Przybyszewskiego, zaliczając połowę alfabetu, bo każde skrzydło, oddział, gmach ma tu przyporządkowaną literę. Dla wątpliwego ułatwienia. Służba zdrowia nie zaskakuje. Miłych niespodzianek brak. Mama zostaje w długaśnej kolejce do laboratorium, ja w międzyczasie wyskakuję do budynku na przeciwko, który okazuje się dwupiętrowym ciągiem cegieł z wielkimi oknami i wejściami F, D, E... Wybieram F, pokonuję labirynt korytarzy, schody w górę i w dół, kilka zniecierpliwionych pań w białych fartuchach, wskazujących mi dalszy kierunek, z pomrukiem poczucia wyższości nad upierdliwością szarego pacjenta. Pod pachą torebka, w drugiej ręce służbowy laptop (piii$#@&^!!). Gorąco. Zdejmuję czapkę, rozpinam kurtkę.

Jest! Gabinet USG. Korytarz z długim rzędem zajętych krzeseł. Nieruchoma gałka zamiast klamki. Proszę czekać. Czekam. Ustalam, że dobrze trafiłam, dziś tylko rejestracja, chcę umówić mamę na drugą połowę marca.

Rozglądam się dyskretnie, widzę znudzone twarze, obojętne i pogodzone z losem. Z nosami w telefonach komórkowych, z obojętnym spojrzeniami rzucanymi beznamiętnie...

I wtedy przydarza mi się ta jedna z najmilszych i prawdziwych rozmów, ta, którą zapamiętam na dłużej.

Trudno mi określić jego wiek, siedzi na pierwszym z brzegu krześle, zauważa mnie i uśmiecha się i od razu, z odruchowym zaciekawieniem zadaje kolejne pytania. O to, czy znam doktora R...., czy leczę się u endokrynologa, czy to moja pierwsza wizyta tutaj. Opowiada małe szczegóły również o sobie, używając zaskakująco trafnych słów, mobilizuje mnie do spokojnych odpowiedzi, co robię z przyjemnością. Kolejny raz pyta, czy znam doktora R...., pomaga mi przypomnieć sobie nazwę ulicy w Poznaniu i z troską pyta, czy wtedy rozpoznano u mnie nowotwór. Autentycznie cieszy się, że nie. I kolejny już raz - pozornie nerwowo - przeczesuje obiema rękami swoje włosy. Już wiem, że to gest ulgi, radości, zadowolenia. Wie, że z Leszna musiałam tu jechać 80km i tak rozmawiamy sobie przez kilka dobrych minut. Po prostu, odruchowo, oczywiście. Na początku pomyślałam, to tylko pytania, jest ich całe mnóstwo. Zauważam oczywiście, że jego fizyczna sprawność, sposób poruszania nie jest sprawnością zdrowej - fizycznie właśnie - osoby, ale słownictwo, empatia, sposób, w jaki reaguje na moje słowa, jak prowadzi dalszy ciąg rozmowy, wtrącając swoje refleksje i wręcz rady: nie można się poddawać, to najważniejsze, żeby w chorobie się nie poddawać... Nawet nie wiem, kiedy te minuty mijają... Nie ma zdawkowych odpowiedzi, nie ma natręctwa pytań. Słyszy nas cały rząd zajętych krzeseł. Tym bardziej cieszy mnie naturalność tej sytuacji, czysta rozmowa, przyjemność, uśmiech na naszych twarzach.

Drzwi gabinetu otwierają się i szybko załatwiam rejestrację. Żegnam się z chłopakiem, uśmiecham się do jego mamy, która przez cały czas przysłuchiwała się naszej rozmowie bez cienia chęci czy też potrzeby ingerencji. Jakby to była najbardziej naturalna rzecz, taka rozmowa dwojga nieznajomych, którzy spotkali się na tym samym korytarzu, którzy znaleźli się tu i teraz w zbliżonych okolicznościach. Którzy czekają tak samo długo na swoją kolej, mają być może podobne doświadczenia, a być może któremuś potrzebne jest zwyczajne ludzkie zainteresowanie.

Jak bardzo my jesteśmy ułomni, pomyślałam, skoro naszym odruchem jest spuszczenie głowy i obojętność. Skoro chowamy głęboko potrzebę komunikacji, uprzejmości i współodczuwania. Gasimy ją w sobie, zastępując lenistwem lub obawą.

A ten chłopak, który sam borykał się z nieidealną umiejętnością panowania nad własnym ciałem, był najbardziej prawdziwym i ludzkim z ludzi, których spotkałam tego dnia. Otwartym na drugą osobę, szczerym tak ujmująco. Dlaczego szczerość i autentyczność jest nam teraz wyjątkowa, zamiast być najnormalniejsza na świecie? Dlaczego w oczy rzuca nam się czyjaś fizyczna ułomność, a nie własna - emocjonalna i kulturalna? Do tej się przyzwyczailiśmy.

I nauczyliśmy się panować nad odruchami bezwarunkowymi.

Tak często sympatia, empatia, bezinteresowność, czy zwyczajny uśmiech odbierany jest ze zdziwieniem lub oceniany jako żenujący. Nie może po prostu być. Czy naprawdę częściej te zachowania są fałszywe, niż zwyczajnie spontaniczne? Czy zazwyczaj są jednak podstępem i dlatego bronimy się przed reagowaniem na nie, wybieramy niewidzenie, obojętność?

Sama jestem odruchem. Nie zastanawiam się, zanim podam komuś rękę, gdy jej potrzebuje lub gdy ktoś rozpocznie ze mną rozmowę na jakimkolwiek korytarzu. Po prostu odpowiadam.

Czasem sama z tym odruchem wyskoczę. Ileż to razy sparzyłam się, poczułam najpierw głupio, bo moja spontaniczność, zagadanie, zapytanie, wyjście na przeciw napotkało na ... nic. Brak odbioru. Albo też i nadinterpretację, poszukiwanie drugiego dna mojego uśmiechu, bo przecież coś musiało się za nim kryć. Interes znaczy.

Szkoda.

Nie potrafimy się ze sobą komunikować, czytać samych siebie i siebie nawzajem. Po prostu.

A to mógłby być nowy przedmiot w edukacji szkolnej dzieci. I starszych dzieci. I zwłaszcza dorosłych.

Umiejętność komunikowania się, dialogu, rozmowy. Zwyczajnie i prosto. Jak kiedyś.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz