wtorek, 28 czerwca 2016

wszystko trwa chwilę





wszystko trwa chwilę
ten post
wpis na facebooku
deszczowy dzień
wczorajszy wygrany mecz


każdą z nich przeżywamy mocno, jakby miała zostać na dłużej, jakbyśmy mieli się do niej przyzwyczaić


ale zanim się to uda - mija, zastąpiona przez następną




mam chwile, kiedy chce mi się ze zmęczenia płakać
potykam się o nic, pędzę, ciągle spóźniona
zaległości piętrzą się z każdej strony
chciałabym więcej czasu poświęcać dzieciom, rozmowom, siedzeniu
ale te chwile rozpaczy mojej małej codziennej... też mijają
intensywne, choć ulotne
to chyba dobrze
to życie nasze całe się nich składa
a one składają się na to życie


więc nie ma co rozpaczać
załamywać nad kolejną rodzicielską mini porażką
bo przyjdzie kolejna, to na sto procent
jak się dobrze na nią przygotować?
celebrując sukcesy!
podkreślając je, te dziecięce i moje własne
zapamiętywać mocno
założyć okulary z filtrem pod tytułem "chcę widzieć, że są dobre"
przez ten pryzmat na nie patrzeć
na dzieci


obiecuję sobie, że już jutro, że usiądę, napiszę
tyle się dzieje
naraz
wieczory panieńskie przeplecione z pokazami F16
pierwsze świadectwo pierwszego dziecka i spotkanie dwadzieścia lat po własnej maturze
zakończenia i początki
wielki ślub w rodzinie
choroba i smutek


a ja między tym wszystkim się przechadzam
nie, nie do końca ciałem
ciało truchta już tylko, bo na bieg siły nie ma
a tym bardziej myśli
przechadzam się więc
z lampką wina
boso po trawie


bo to i tak chwilę wszystko trwa
więc staram się nacieszać chwilami dobrymi
i nie zamartwiać tak strasznie tymi gorszymi


z pozdrowieniami....



















środa, 22 czerwca 2016

the show is still on!



tak zapraszaliśmy na nasz ślub
niecierpliwi
radośni
zakochani
tęskniący za sobą podczas ośmiu godzin rozłąki, w pracy
niby duzi, a pełni szczerości, uczciwości
ze szczyptą niedowierzania


bo można
bo się udaje


spotkaliśmy się niby przypadkiem
ale czekaliśmy na siebie całe życie


osiem lat
te pierwsze
the show is still on!











piątek, 17 czerwca 2016

na każdym planie



na pierwszym planie
na moim każdym
kiedy otwieram drzwi
kiedy patrzę przez okno
lawenda
a z nią wspomnienia, pragnienia i marzenia


wspominam czas podróży poślubnej
przełom czerwca i lipca, osiem lat temu
Prowansja, południe Francji
pachnące nią dłonie, powietrze
spacery, słońce, różowe wino


i już od wtedy pragnienie przygarnięcia tych chwil, przeżycia ich na nowo
pokazanie pól lawendowych, słonecznikowych
dzieciom


nie można się nie zakochać


marzenia...
o domu, piaskowej elewacji
niebieskich drzwiach i okiennicach
stole ze zwiewnym obrusem
pysznym jedzeniem
kamyszkami pod stopami


nie można nie marzyć












uwielbiam ten widok
codziennie przenosi mnie i unosi
wywołuje uśmiech
uczucie błogości gdzieś w środku
zachwyca


nie można nie pokochać


























wtorek, 14 czerwca 2016

dzieci na wycieczce, serce mamy też



Dwoje naraz, to stanowczo za dużo jak na jedną mamę.
Budzę się rano. Za oknem deszcz.
No, może nie jakaś zaraz ulewa, raczej taki kapuśniaczek.
Rześkie powietrze, dość ciepło.
Ale mnie już boli, już się martwię, już ich widzę zmokniętych, zziębniętych, moich takich.
Oboje jadą dziś na wycieczki. Szkolna całodzienna, przedszkolna kilkugodzinna.
Autokarem. Z plecaczkami.


Przy śniadaniu przestaje padać. Dzieci mają głupawkę w wersji MAXI.
Zachowują się tak, jakby były w szklanej bańce z gazem rozweselającym, w swoim świecie, głuche na moje prośby o spokój i ciszę względniejszą.
Zastanawiam się, jak to obecne małe pokolenie jest skonstruowane, skoro jeszcze piętnaście minut wtemu musiałam szmerać im po pleckach, a one z buźkami otwartymi, jak rybki, kompletnie zaspane, mlaskały tylko z mocno zaciśniętymi oczkami.
Teraz kuchnię mi roznoszą swoim chichotem:)
A ja się już na zapas całodzienny martwię.


Tatuś odwozi, pod szkołę dostarcza.
A ja?
Rzęsy maluję w aucie na światłach i - nie skręcam w lewo do pracy. Wybieram dłuższą drogę. Wzdłuż przedszkola i szkoły.




Muszę wyskoczyć i sprawdzić jeszcze raz. Czy te krople mokre są zagrożeniem dla Janka? Czuję ją każdą, skórą i sercem. Choć bardziej sercem jednak, bo po chwili orientuję się, że właściwie akurat nie pada.
Woda. Woda! Janek na pewno będzie spragniony. Kupuję po drodze małą buteleczkę i za chwilę wciskam ją do plecaczka w przedszkolu.
Mam takich jak ja, jest całkiem sporo.
Tarasują wejście, korytarz, drzwi do sal.
Rzucam okiem na Janka. Jest. Buźka słodka, całus i uciekam.


Teraz szkoła.
Trzysta metrów dalej. Korek niesamowity. Dwie wycieczki naraz to za dużo nie tylko dla mnie.
Rodzice przed szkołą, na chodniku, w autach. Już nie wysiadam. Przejeżdżam ślimaczym tempem i rzewnym spojrzeniem całuję moją Marysię na odległość. Nie widzę jej, ale na głos mówię sobie, że jest jej dobrze.
Znowu pada. Taki kapuśniaczek.
Cały dzień pada. Z przerwą na dwie suche, choć ciemne godziny. Ponuro. Mokro. Brrr....
A ja spięta. Wypatruję choć najbledszego promyka, zapewnienia, że nic im nie jest, że są szczęśliwi i cali.


Niech już wrócą. Cali i zdrowi. Cali moi, nasi.
Niech już znowu chichotają, nawet głośno. Niech przeszkadzają, brudzą, krzyczą, piszczą. Mogą być tak po swojemu niegrzeczni. Niech nie mogą zasnąć o 22:00, i niech nie mogą wstać rano. Niech zajmują cały dzień mój, całe życie moje.
Bo to moje życie jest. Oni są moim życiem.









- Mamusiu! Wiosłowałem! I tam był taki domek, a w środku wiesz, kto był? Sąsiedzi, ci z bajki!


- Mamusiu! Zobacz! Sama upiekłam bułkę. Chcesz gryza?
- Sama? Wszyscy piekliście bułki? Pyszna....
- Tak! A to ciasto takie fajne było.


Ufff....
Dwoje naraz na wycieczce, to nadal za dużo, jak na jedną mamę.
Ale dałam radę.
I wcale nie wstydzę się porannej załamki:)







piątek, 10 czerwca 2016

american dream

Będąc w Stanach śniłam, marzyłam, wyobrażałam sobie, jak to będzie. Jak to będzie w moim przyszłym, dorosłym życiu.
Wtedy jeszcze, mając lat dwadzieścia kilka, złudnie myśląc, że na końcu cienkiej nitki, którą wtedy w rękach ściskałam, jest ta prawdziwa i jedyna miłość. Ale nic tam już nie było. A i ja tak zwijałam, przyciągałam to nic... żeby ostatecznie z pustymi rękoma zostać. I żeby na końcu móc tą nitkę wreszcie puścić.


Yellowstone National Park, 2001

San Francisco, 2003








Ale już wtedy marzyłam. O domu, kuchni z długim blatem, wielkim oknem, widokiem na życie. Tworzyłam swój własny american dream. To były bardzo dosłowne i dokładne marzenia.
Całe mnóstwo namacalnych małych marzeń i zachcianek. Takich, które razem wzięte tworzą obraz ukochanego domu. I mojego każdego dnia...
Ekspres do kawy, koniecznie czarny, taki, żeby móc ją z cynamonem parzyć.
Młynek do pieprzu.
Otwarta kuchnia, koniecznie z drzewem iglastym za oknem. Kuchnia, w której będę piekła, gotowała, wymyślała, wczytywała się w książkę kucharską, z lampką wina w dłoni, z przyprawami w szufladzie, świecami na stole i tłumem przyjaciół krzątających się wkoło. Placemats, napkin rings, Crate&Barrel, Williams-Sonoma...
Łazienka z długim blatem.


Wszystko to w zasięgu moim.
Oczami wyobraźni widziałam swobodę. Dowolność. Możliwość.
Stany mnie rozpuściły. To tam upewniałam się, że można. Że wszystko jest możliwe. Nie bałam się poznawać, podróżować. Odkryłam w sobie ogromną ciekawość tego, co za zakrętem. Potrzebę chodzenia bocznymi uliczkami, z dala od tych skrupulatnie wydeptywanych przez większość. Dosłownie. Bez przenośni. Nie zawahałam się odezwać, zapytać, uśmiechnąć.


Marzyłam też o Tobie, o spokoju, o tym, jak gładzisz moje włosy przed snem, z ramieniem otulającym mnie całą z tymi snami. Zastanawiałam się, gdzie jesteś? Kim jesteś? Co robisz? Z pewnością gdzieś już jesteś, musiałeś już gdzieś na świecie być. Sam? Z kimś? I kiedy w końcu te nasze drogi się skrzyżują?
A potem myślałam, że to wszystko już za mną. Że w małej rodzinnej mieścinie nie zaznam już, nie poznam. Odłożyłam mapę z marzeniami na zakurzoną półkę, nie planowałam, nie próbowałam.


Ale nasze drogi miały się skrzyżować. Trafiliśmy na siebie w cudowny, nienachalny sposób. Choć do dziś mam wrażenie, że niewiele brakowało, a mogliśmy się minąć.
Mogliśmy?...


Marzenia się spełniają.
Nie musiałam po nie wracać do Ameryki.
Jesteś.
Tak samo uwielbiamy świeżą kawę z czarnego ekspresu, mamy dom ze wspólnym widokiem, dzieci zdrowe, mądre, nasze. Od zeszłego tygodnia z kuchennego okna widzę świerk, iglaka. Postawiłeś go na razie w donicy, bezwiednie odkurzając moją niemal zapomnianą wizję. Jest niewielki, nie stwarza jeszcze klimatu domu zatopionego w lesie, ale ten mały gest rozczulił mnie bardzo. Nie będę naciskać, marudzić, że nieidealnie. Mam przecież drzewo iglaste za oknem!
Marzenia się spełniają. Nie wszystkie od razu. Na niektóre trzeba się naprawdę naczekać, ale zdarza się, że nagle wpadają i zaskakują. Przypominają o sobie. Robią niespodziankę, podnoszą na duchu, wprawiają w doskonały nastrój. Zaraz świat wydaje się przychylniejszy. Trudności mniej skomplikowane.
A one przyjaźnie poklepują po ramieniu i szeptają... nie przeczuwałaś, że się spełnię?:)
Ciągle we mnie są.
Kolejne.
Bo te amerykańskie już się ziściły:)

























wtorek, 7 czerwca 2016

chwile pomiędzy



jadąc dziś rano do pracy
a właściwie czekając na zmianę świateł
miałam tą chwilę
nie - zagonioną, popędzoną
ale taką, o której postanowiłam wręcz napisać
kilkadziesiąt sekund nic nie robienia
po prostu bycia


mam wrażenie, że od samego rana człowiek programuje sobie każdą potencjalnie wolną chwilę
zapełnia ją czynnościami, powodując, że nawet na głębszy oddech nie ma już miejsca w rozpisce
myjąc zęby elektryczną szczoteczką wyciągam z szuflady kosmetyki do malowania
albo segreguję rzeczy do pralki
a przecież przez te calutkie 3 minuty mogłabym po prostu zatrzymać się
popatrzyć na siebie w lustrze
zobaczyć się w nim
po prostu myć zęby, być tu, w łazience, w tym dziejącym się momencie
a nie trzy kroki przed sobą
a nie myślami popołudniu już martwiąc się, kto powiesi to pranie
i że kredka do brwi już od tygodnia czeka na zatemperowanie
i że miałam przecież zamówić sobie przez internet zestaw cieni do brwi
zamiast ta kredką się męczyć


a potem w samochodzie, na tych światłach, czy w korku, przed zamkniętym przejazdem
maluję rzęsy a usta pokrywam błyszczykiem
taki mój rytuał
rzęsy potrafię nawet bez lusterka, patrząc na drogę
i za komórkę chwytam i już, sprawdzam, czytam, przesuwam palcem po ekranie tam i z powrotem
a mogłabym w słowa Manna się wsłuchać
albo na niebo popatrzeć
albo posiedzieć i poczekać, aż mi się oddech uspokoi
aż zauważę, że dzień nowy się zaczął
wtorek siódmego
uśmiechnąć się mogę przez te minutki małej samotności
do siebie


w pracy nawet nie robię sobie porządnej przerwy na kawę, kanapkę, czy lunch
wszystko przy biurku
tylko kawa tak długo z ekspresu się sączy
mogłabym dwa maile w tym czasie wysłać
ale gdy tylko pozwolę sobie na prawdziwą przerwę
siadam przy stole z innymi, gadamy, śmiejemy się
dowiaduję się kto, co, że tak samo
gdzie na wakacje i po ile truskawki
i że nową drogerię otworzyli na końcu ulicy


czasem dziwię się, że mi mózg nie paruje
nie przegrzewa się
bo pracuje za dwóch
o wszystkim naraz myślę, w głowie i kalendarzu zapisuję
co dalej? co dalej?
co jeszcze mogę zrobić w tej minucie przed przejazdem?
zamiast bezczynnie  niby siedzieć?


no właśnie
dlaczego ta bezczynność tak boli?
dlaczego wstyd siedzieć w poczekalni do lekarza i nic nie robić?
książki nie czytać?
dlaczego dziwnie mi, gdybym miała na tarasie usiąść i zwyczajnie gapić się na ogród, dzieci, lasek, niebo?
nie mieć nic w rękach
nie patrzeć na zegarek
dlaczego nic nie robienie kojarzy się od razu z lenistwem?
zamyślenie z byciem nudnym?

kiedy ja się wreszcie zatrzymam
ogarnę życie i tych chwil pomiędzy będzie więcej?
i nie będę za nie miała wyrzutów sumienia?

te momenty są takie piękne przecież
wczoraj, na rowerze, widziałam, jak słońce grało ze śladami samolotów w kółko i krzyżyk











sobota, 4 czerwca 2016

tup tup



Zazwyczaj oczekuję natychmiastowych efektów.
Przy odchudzaniu, wychowywaniu, po podjęciu kolejnego mocnego postanowienia o jednej z setki ważnych spraw.
Nie bardzo lubię uzmysławiać sobie, że to musi potrwać. Ale od czegoś trzeba zacząć. Nie od wielkich zmian, a raczej od tych najmniejszych.
Tup tup.
Małe kroczki. Od zaraz, od już, nie od poniedziałku, skoro dziś wtorek. Nie od nowego roku, skoro mamy maj.
Nie od nowego kalendarza, nowego stroju do biegania, końcu sezonu na truskawki.
Ten pierwszy, mozolny, niewidoczny muszę zrobić już. A za nim drugi. Nie będzie musiał już być tym pierwszym.
Tup tup.
Rozczarowanie pojawia się od razu, nawet teraz, gdy o tym piszę. Już na starcie mam ochotę się poddać, bo spodziewam się, ile wysiłku przede mną. A efekty będą widoczne za którymśtam zakrętem. Niby wiem, że od pierwszej skromnej kolacji lub jej zupełnego braku (o zgrozo...) nie ubędzie mi w pasie dwóch centymetrów. I że od pierwszych piętnastu przejechanych na rowerze kilometrów nie zrzucę nawet kilograma.
Niby wiem, a jednak troszeczkę jestem zawiedziona.
Tylko, że od samego zawiedzenia, to mogę jedynie jeszcze przytyć...:)




Za dwa tygodnie spotkam się z  Osobami, z którymi chodziłam do szkoły. Dwudziestolecie matury.
Mojej matury. Mojego rocznika 77.
Dwadzieścia lat!
Nie mam pojęcia, jak to się stało...
Z tej okazji chciałam wyglądać, jak dwadzieścia kilo mniej. No, chociaż te pięć:)
Plan był, realizacja nadal mocno uzależniona od codziennych obowiązków. I moich uzależnień.
Pomyślałam sobie jednak, że za mocno kocham. Ich, moich najbliższych. I że za bardzo lubię siebie. Żeby rzucać wszystko, nie widzieć, nie słyszeć, tylko za wszelką cenę jeździć, biegać, ćwiczyć. I zrzędzić, bo spocona, zmachana, a czasu na czytanie dzieciom i sen znowu za mało.
Ja przecież jestem całkiem fajna. Jestem właśnie taka, jaka jestem. Dlaczego miałabym nagle, w ciągu kilku, czy kilkunastu tygodni, zmieniać się, trochę jednak na siłę? Silnej woli mi brak, ale nadrabiam ciepłem. Zorganizowania mi brak, ale można liczyć na moją cudną spontaniczność. Szczupłości i równej opalenizny mi brak, ale jeżdżę, pokonuję, zerkam na słońce... małymi kroczkami. Po trochu. Łączę tą moją codzienność z przyjemnością. Przyjemne z pożytecznym. Malowanie z dziećmi z malowaniem paznokci.
Efekty kiedyś się pojawią. Za parę miesięcy - te dotycząc mojej postępującej zapewne szczupłości:) haha!
I za parę lat - te dotyczące mojej postępującej zapewne rodzicielskiej stanowczości.
Tup tup.
Nie gonić, bo nie dosięgnę i tak, tego, co niemożne dla  mnie akurat teraz.
Ale zrobić krok do przodu. Dziś jeden, jutro drugi. Po tygodniu będzie ich a siedem!
A przyjemności życia nie będą czekały. Więc dziś dwie strony książki. I jutro dwie. Bo babkę z piasku muszę przełożyć z ogromnego wiaderka. Stanąć na bramce, bo piłki aż dwie. Tort upiec dla Mamy i Taty B, bo dziś rocznicę ślubu mają. I przy stoisku na szkolnym pikniku stanąć, bo przecież to pierwszy szkolny piknik naszej Córci.
Cieszę się z tych małych, ale moich kroczków. Każdy dobry, radosny, każdy w stronę późniejszych efektów spogląda.
Więc gdy spotkam tych moich kolegów, tych, co mnie pamiętają sprzed dwudziestu lat, to wiem, że mnie poznają. Pomimo dwudziestek na plusie. Bo nie zmieniłam się na siłę, na trend, na modę. Bo jestem, jaka jestem. Taka sama. Nie rozczarowana.


A co u Ciebie?
:)