piątek, 11 sierpnia 2017

włoskie wakacje. cz.1. Alpy wynagradzają wszystko.

Kolejny raz zabieram się za tą opowieść, kolejny raz tak bardzo chcę wrócić do miejsc naszych wakacji.
Ale ciągle serce każe mi pisać o tym, co tu i teraz. Roztrzepotane mam to serce tego lata, oj tak...
Rozpoczętych postów mam już cztery. Plus jeden taki, który światła dziennego nie ma zobaczyć. O sobie dla mnie:)
Jest jednak sporo racji w tym, że jeśli nie napisze się posta w ciągu tygodnia od powrotu z podróży, potem szanse maleją drastycznie...

Tak więc... Dla siebie, dla nas, dla Was, dla ciepełka w środku i słodkiego westchnienia za każdym razem, gdy będę do tej opowieści i wspomnień wracała...


Dziennik podróży. Lato 2017. Dwa miejsca, dwa campingi, jeden kraj.
Część pierwsza: Włochy, Południowy Tyrol, Tesamo/Tisens, Nature Caravan Camping
Część druga: Włochy, wybrzeże weneckie, Cavallino Treporti, Camping Mediterraneo

Wyjazd z domu: sobota 08.lipca 2017, godz. 23:00

Kilkanaście godzin jazdy daje się we znaki i nam i dzieciom. Mam wrażenie, że słońce zagląda z każdej strony. Już niemal jesteśmy na miejscu, nawigacja obiecuje ostatnie kilometry i cudownie krótki czas do celu. I tu Alpy rzucają nam pierwsze wyzwanie. Troszkę niechcący udaje nam się wybrać uroczą, ale niezwykle krętą, wąską i stromą drogę do miasteczka Tisens, od strony Nalles. Czuję zimny pot na karku, stopy skaczą po pedałach sprzęgła i hamulca. Ile tu jest tych zakrętów?! Kątem oka widzę mnóstwo winnic, które przy bliższym poznaniu okazują się plantacjami jabłek.
za Google Maps

Przejeżdżamy między nimi jak w labiryncie, wjeżdżamy do Prissiano, a ja mam wrażenie, że nagle znajduję się na czyimś podwórku. Uliczki są tu tak wąskie, że chwilami boję się o boczne lusterka. Schludnie, ciasno, ale nadal w górę, dwanaście razy w lewo, dwanaście razy w prawo... Miałam wrażenie, że ktoś robi sobie z nas jaja... Albo się zgubilismy... Na szczęście zanim zdążyłam się rozpłakać ze strachu i gorąca, dojechaliśmy na nasz camping.

Camping Tisens: niedziela 09.lipca 2017, godz. 13:00



Uff...? Bynajmniej. Trzeba zdjąć rowery, rozłożyć namiot, nadmuchać materace, złożyć szafkę kuchenną, wyjąć wszelkie niezbędności z auta. A potem to już relaks. Niestety tym razem trwało to nieco dłużej, niż zwykle, dłużej, niż byśmy sobie życzyli. Przekręcony zamek przy rowerze nr 2 w bagażniku na rowery. Co oznacza, że nie można zdjąć i używać trzech z czterech rowerów, które przywieźliśmy ze sobą. Ponad tysiąc kilometrów. Niedowierzanie. Zmęczenie sięgające zenitu.
Trzeba było włamać się do własnego Thule. Po godzinie nauki bycia włamywaczem.
Uff...?
Kąpiel w basenie, dwukrotnie, a potem burza.
W sumie trzy burze z błyskawicami i piorunami. Deszcz okrutny, ulewa. Brak zasięgu. Mokro, na szczęście nie zimno. Siedzimy przy świecach pod namiotem. Tradycyjnie w takich momentach mam w głowie tylko jedno: what the fuck??? I czemu znowu wybraliśmy namiot, a nie all inclusive? Pada też w nocy. Pod namiotem wszystko wydaje się być bardziej i głośniej. Ulewa nabiera rozmiarów ogromnego, niekończącego się oberwania chmury, mam wrażenie, że krople są wielkości czereśni, a wkoło namiotu tworzy się jezioro...



Zasypiamy mocno przed czasem. Mocno.
Ale Alpy wynagradzają wszystko, po prostu są. Nadzwyczajnie zachwycają. Zapierają dech w piersiach. Przyćmione poranną wilgotną mgłą, niewzruszone.
Zapominam o pierwszym urlopowym popołudniu, wieczorze i ulewnej nocy.
Przecież słońce i nowy dzień nie zwracają uwagi na nic. A tym bardziej na moje małe chwilowe rozpacze.  Nowy dzień pojawia się po prostu i znowu może być ci dobrze. A ja chcę, żeby mi było dobrze. Tak bardzo tego chcę.

Poniedziałek jakby nigdy nic. Sprawdzam, czy podłoga namiotu nie jest wilgotna. Głowa boli mnie wkurzająco. To już trzeci raz w tym roku, więc nie mam jej za złe, przejdzie. Biorę tabletkę, w skronie wklepuję odrobinę amolu, Reszta śpi, więc korzystam.

Trawa jest mokra, z liści na drzewach, przy najmniejszym podmuchu wiatru, spadają czereśniowe krople, najczęściej na mój kark lub brwi, prosto do oczu, w których mam soczewki, ich ulubione miejsca. Zimne i niechciane uczucie zaskoczenia. Ścieżki na campingu wysypane są drobnymi kremowymi kamyszkami, które zdradzają każdy krok, ale mi zawsze kojarzą się z ciepłym, nadmorskim południowym krajem. Z wakacjami, podróżą, zachwytem. Chrzęszcząc odprowadzają mnie aż do budynku z sanitariatami… no i tam wymiękam, kolana mi się uginają… zatrzymuję się…
Zza drzew, krzewów i przyczep wyłaniają się przede mną góry, cicho, nieśmiało, otulone poranną mgiełką, która dość szybko osuwa się ze zboczy lub przesuwa za kolejne. Żegnając się. Do kolejnego poranka.
I cisza, przerywana jedynie odgłosem kamyszkowych kroków. Taki widok gór zawsze chwyta mnie mocno w okolicach serca, splotu słonecznego… hmm.. no zdecydowanie gdzieś w środku. Każe na chwilę znieruchomieć, otworzyć usta, wstrzymać oddech. Taki widok gór, w ciszy, przed faktycznym początkiem dnia, bo mój dzień rozpędza się dopiero, gdy obudzi się Reszta, zatrzymuje czas.
Nagle, przez cudowne kilka sekund, zanim zorientuję się, że te usta mam otwarte, i że kogoś mogłoby to rozbawić, ten widok jest tylko mój, jest dla mnie, jest prezentem za nic, tak po prostu, to moje tu i teraz. Przez kilka sekund przysłowiowe baterie ładują się do stu procent, chce mi się, chce mi się chcieć, zdobywać, marzyć i nie bać. Już nieważne, że mokro, że nie tak miało być. Że wczoraj przyniosło sporo stresu, sporo podjazdów pod górkę i jestem, byłam nim zmęczona. Mój umysł roztropnie odrzuca przykre emocje, jak Matthew wyrzucał kolorowe M&M’sy w filmie „The Wedding Planner”, zostawiając tylko brązowe. Moje tu i teraz, widok zaspanych Alp, zresetowało wczoraj.



Dopiero pod koniec dnia, wypełnionego organizowaniem sobie życia pod namiotem i poznawaniem okolicy, zorientowaliśmy się, że ani razu nie słyszeliśmy jeszcze języka włoskiego. Żadna z twarzy w recepcji, barze, czy Osób mieszkających na campingu nie była pociągająco włoska. Zamiast ciao ludzie mówili do nas morgen  lub abend. Zmęczona podróżą, dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę! Stąd ta cisza… Włoski temperament kojarzy mi się właśnie z głośno wyrażanymi emocjami, z naturalnie donośnym śmiechem, gwarem mieszających się ze sobą, wykrzykiwanych zachwytów, oburzeń, nakazów i zakazów. A tego tu zdecydowanie brakowało. Na campingu panowała przyciszona rozważność, niemal czułam ukradkowe mini spojrzenia sąsiadów z bliskich parcel, którym bliżej było do ciekawości i oceny, niż do zupełnej obojętności. Moje zmęczenie dniem wczorajszym, wymazałam radością dnia dzisiejszego, ale ogólne zmęczenie „materiału”, po ostatnich długich miesiącach frustrującej pracy objawiało się nadwrażliwością na niefrasobliwość i dziecięctwo naszych dzieci. Drażniły mnie ich przepychanki, za głośny śmiech, za długi śmiech, krzyki po uszczypnięciach, piski euforii. Drażnił mnie mój podniesiony głos, gdy było już za późno, żeby ugryźć się w język lub przypomnieć, że miałam wyluzować. Miałam wrażenie, że wszyscy słyszą mnie i widzą we mnie wkurzoną matkę, że myślą sobie o mnie różne rzeczy. A to, że nie wiedziałam, co o mnie myślą, zza tych uprzejmie ukradkowych spojrzeń, wkurzało mnie jeszcze bardziej. Czułam, że mają rację, co powodowało, że szybciej podnosiłam głos i nakręcałam się bardziej i bardziej z tempem zwracania dzieciom uwagi o wszystko...
Pięknie. Brawo. Liczę do dziesięciu, do stu, miliona...
Jak to było...? Nowy dzień pojawia się po prostu i znowu może być ci dobrze. A ja chcę, żeby mi było dobrze. Tak bardzo tego chcę.
Jutro pojadę na rowerze po bułeczki. Jutro będę wyluzowana, uśmiechnięta, powolna.
Naprawdę bardzo tego chcę....


ciąg dalszy już w krótce nastąpi...



2 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. haha:) jeszcze będzie pod górkę:) całe te wakacje były ciągle pod górkę:) już się pisze kolejna część...

      Usuń