środa, 29 czerwca 2022

gdy wiatr muska dla uwagi



Spędziłam dziś całe przedpołudnie w Limone. Słońce grzało, wiatr pozwalał sobie na zaledwie delikatne uwagi, muskając moje policzki niewidzialnym dotykiem znanej mi dobrze błogości. Niebo było absolutnie bezchmurne, miasteczko ciche, świadome faktu, że za chwilę kamienne ścieżki wypełnią hałaśliwi turyści, ale i tego, że zostawią oni nową dawkę zachwytu i sporą część swoich dochodów.

Zwykle wybieramy miasteczka na zachodnim brzegu jeziora, by móc cieszyć się słońcem od jego wschodu do zachodu, nie tracąc przy tym widoku na taflę ciemnogranatowej wody i odbijające się       w niej pasmo gór. Dość wybrednie dobieram puzzle całej letniej włoskiej wyprawy, wydeptuję niemal przyszłe ścieżki, jestem tam, w pachnącej piekarni, wśród wąskich uliczek, zanim faktycznie do nich dotrę. Zapisuję cudnie brzmiące nazwy maleńkich portów, kawiarni i manufaktur. Upewniam się, że zdołam podjechać na rowerze po croissanty  i jogurt cytrynowy na moje słynne włoskie śniadania. Gdzieś tam, w zakątku serca zdarza mi się zadrżeć na myśl, że to wszystko okaże się snem. Ale po chwili rozpisuję kolejną listę pod tytułem spakować, załatwić, przygotować. W tym roku otworzyłam nową kategorię: kupić na miejscu. 

Uspokajam oddech. Korzystam z zalet mojego wieku i doświadczenia paru pięknych lat wspólnego odkrywania własnych, choć tak cudownie wspólnych, ścieżek. Od początku oddychamy tym samym powietrzem. Gdy Bartek skręca w lewo, żeby nie wracać tą samą drogą, ja uśmiecham się zupełnie nie zaskoczona, podziwiając widoki po prawej. Do listy zabrać koniecznie dopisuję świecę o zapachu patchuli i czarnej róży i prawdziwie szklaną lampkę do wina. Z każdym rokiem uczę się campingowego minimalizmu łącząc go jednak z wyrafinowaniem pojedynczych chwil. Muszę ich nazbierać na cały kolejny rok, a może i dłużej. Cannobio trafiło się rok przed pandemią, ale swoją niezwykłą nienachalnością zaczarowało mnie na bardzo długo. Wystarczająco, by przeżyć. Tym razem ponownie Włochy, za chwilę ruszamy w Alpy, a za nimi nad jezioro. Po oddech. Po słońce. Powoli. Przywiozę stamtąd dużo słów, już to wiem, i parmezan i oliwę z oliwek. Przywiozę nadzieję i dobrą energię, spokój, podsumowania i nowe pragnienia. Radość. I trochę włoskiej opalenizny:)


środa, 11 maja 2022

z nie-pamiętnika pewnej kobiety, wpisy wczesnomajowe



poniedziałek

Najciekawsze z myśli układają mi się w głowie, gdy poziom decybeli w naszym domu spada do dwóch, czyli do szelestu prac klasowych, które poprawia mój mąż i jego szeptu podliczającego w niby pamięci mizerną ilość punktów przyznanych większości z nich.

Dzieci śpią.

Przyglądam się sobie w lustrze w większej łazience. Zdjęłam już soczewki, więc żeby móc dojrzeć doskonałości mojej cery, muszę nachylić się nad umywalką i zbliżyć twarz do tafli lustra na odległość czubka nosa plus dwa centymetry (bliżej lustro zaczyna parować). Wygląda to z pewnością groteskowo, ale przecież jestem sama, nikt na mnie nie patrzy. Uśmiecham się. Do siebie. Z wzajemnością:)

Nie ma chleba. Szlag. Nadal nie dość sukowate mam sumienie, żeby olać to, zostawić im po 2,5 złotego na drożdżówkę i czekać na rozwój, czyli poprawę własnej sytuacji. Nie mogę się przemóc, żeby zejść ze ścieżki matki Polki, nieszczęśliwej i zmęczonej i rzucić nas na głęboka wodę. Bo byłaby głęboka dla nas wszystkich. Mogłoby się okazać, ze i tak dla mnie samej najbardziej, bo trudność opanowania emocji i nabrania dystansu nadal oceniam w kategorii zdobycia któregokolwiek ze szczytu Himalajów. Dopóki czegoś nie zmienię, to nic nie zmienię. A w ogóle dlaczego tylko ja potrzebuje zmiany??

Jestem gruba. Czuję się gruba. Mało we mnie kobiecej kobiety. Przestałam zauważać, ze jestem nią ciałem. Całym. Widzę siebie tylko od łokci do dłoni, bo te potrafią upiec chleb, serniczek, przyrządzić cudowności z kuchni włoskiej, polskiej, własnej i po prostu przepysznej. Reszty, czyli mnie, nie widzę. Nie mamy w domu na tyle wysokiego i szerokiego lustra, żebym mogła w nim siebie zobaczyć z rękami, nogami i głową naraz. Trochę się z tego cieszę, a trochę nie. Cieszę się, bo przynajmniej nie przytłacza mnie widok niedoskonałości i krągłości. Nieświadomość prowadzi do świadomości pod tytułem: jest dobrze, bo nie widzę, że jest niedobrze. Ale gdy w końcu mam szansę spojrzeć na siebie od stóp do głów w sklepowej przymierzalni, przy niekorzystnym świetle i pogrubiającym lustrze, przeżywam szok (nigdy nie zrozumiem, dlaczego sklepy odzieżowe nie wprowadzą wyszczuplających tafli w lustrach w swoich przymierzalniach??).


czwartek

Dlaczego najtrafniejsze myśli, te, które uwielbiam myśleć, zasiadają bezczelnie w mojej głowie dokładnie wtedy, gdy nie mogę ich w żaden sposób zapisać? Czuję, że robią to z premedytacją. Pędzą, jak pociąg intercity. Mogłabym w sumie zanotować je kredką do brwi po papierze toaletowym (szanse może i by jeszcze były, gdyby chłopcy kupili ten papier, co zawsze (ja kupuję), bo ten teraz jest jakby oliwkowy, z ledwobarwnym ledwooliwkowym wytłoczeniem, które... ach, nieważne, w każdym razie nie podoba mi się, choć fakt, nie zaznaczyłam na liście zakupów, że mają kupić biały). Zły pomysł. Mogłabym ewentualnie zapisać parę słów szminką na lustrze, zmieściłby się niemal cały akapit.  Szminką na lustrze można wyznać miłość lub złość. Problem w tym, ze nie mam w domu ani jednej szminki, nie licząc bezbarwnej pomadki ochronnej.

Melodramat zaczyna się jednak, gdy uświadamiam sobie, jak niepowtarzalne i genialne są te moje przemyślenia, pomysły na opowieści, nowe tematy, historie, jak pięknie prezentowałyby się na tle papierowej kartki lub całej z nich książki. Ale ulatują ze mnie bez zatrzymania i możliwości odtworzenia. Z żalem rezygnuję z bardziej lub mniej nerwowego poszukiwania najbliższego zatemperowanego ołówka lub piszącego długopisu i kawałka papieru. Po kilku latach takich prób wiem już, że ciąg myśli urywa się po kilku krokach w głąb domu lub opuszczeniu pomieszczenia, w którym akurat jestem, w którym jestem sobie z moimi myślami, ale bez ów ołówka, długopisu, kartki, papieru. Zawsze trafiam na przystanki pod tytułem życie, czyli dźwięk kończącej pracę pralki, nieodwieszone po kąpieli ręczniki, sztuk 2, nieodniesione z dziecięcych pokoi, które mijałabym po drodze: kubki, szklanki, talerzyki i miseczki, sztuk więcej, niż rąk i pach (niepotrzebnego nie trzeba z wyliczanki skreślać).

Przypominam sobie o braku chleba, brak chleba oznacza wycieczkę do geesowskiego przed siódmą rano, o bólu w miejscu, gdzie nogi wychodzą mi skąd wychodzą (a miałam napisać z dupy...) i o tym, jakim cudem nie jestem szczupło normalna, skoro robię codziennie po domu jakieś milion set tysięcy kroków??!


wtorek

Ubrana dziś w ogrodowe gumiaki i ogrodowy bezrękawnik postanowiłam najpierw sięgnąć po przyjemność dla siebie, czyli kawę nie byle jaką z cynamonem. Zdjęcie na insta i opis: first coffee, then life. Miało być dowcipnie, a wyszło dosłownie. Z naciskiem na (cały) life. Ziemia okazała się zbyt sucha, żeby zieleninę dało się wyrywać bez wysiłku i wykańczania skórek przy paznokciach. Zadania z matematyki w klasie 4 zbyt niejednoznaczne na te porę roku/życia/popołudnia. Moje plany dojazdu rano do pracy rowerem z uśmieszkiem politowania zaczęły mi machać na pożegnanie. Znowu byłam spóźniona ze wszystkim o pół doby. Nic nie wychodziło. Nie posunęłam się o krok do przodu. Nie przeryłam połowy ogrodu, ani nie przesadziłam dwóch ostatnich doniczek z szeflerą. Wstawiłam zmywarkę, zrobiłam dzieciom gorzkie kakao z miodem i wciągnęłam kawałek focacci z rozmarynem i oliwkami umoczoną w kropli oliwy. O tak, pycha. Przypomniała mi się czosnkowa oliwa do pizzy, którą niedawno delektowaliśmy się w Tutti Santi. Nie było na co czekać, w środkowej szufladzie znalazłam pustą szklaną buteleczkę zamykaną na korek, korek też znalazłam. Wcisnęłam do niej kawałki czosnku i zalałam do połowy oliwą z oliwek. Oblizałam odruchowo usta, zaliczkowo, na poczet przyszłych smaków. Nalałam też świeżej wody do Truflowej miski i nasypałam jej karmy. Wróciłam do ogrodu, wyrwałam kilkadziesiąt małych skurwysynów chwastów, czyli jakiś mikron naszego wczesnomajowego ogrodu. Przy zachodzącym słońcu, siedząc na stopniach ganku, skończyłam czytać Sarah Moss i wtedy właśnie uznałam, że mogłabym tak pisać. Mogłabym pisać, jak Sarah. Mogłabym napisać książkę z moimi myślami, trącającymi się wzajemnie i porozumiewawczo. Musiałabym tylko zawsze mieć przy sobie maleńki notes, najlepiej zawieszony na tasiemce na szyi, i maleńki ołówek, z maleńką temperówką, żebym mogła go na czas ostro naostrzyć. Zapisywałabym je, te moje myśli, dokładnie w momencie ich występów. Ot i cały klucz do sukcesu.

Wypluwam reszty pasty z ust, przecieram umywalkę i lustro, wieszam porzucone ręczniki i kładę się spać. Dobranoc life. See u tomorrow.


środa

Mówiłam, że marzenia się spełniają. Leży przede mną prawdziwa normalnie książka. Z moim imieniem i nazwiskiem! Właściwie to gruby zeszyt w sztywnej lakierowanej oprawie. Piękny i zachęcający. Odkrywam, że moje imię i nazwisko wypisane jest na górze każdej nieparzystej strony. Parzyste przeznaczone są na notatki! 

Jak to jednak trzeba uważnie marzyć... :) Świadoma swych praw i obowiązków zostałam właścicielką "książki" autorstwa Dobry Dietetyk z planem zmiany własnych nawyków żywieniowych...

.

.

.

.

.

.

cdn.




sobota, 2 kwietnia 2022

dobry słuch

Gdy dzieci są w szkole po milion razy sprawdzam ich dzienniki elektroniczne. Jakbym miała być przez to bliżej nich. Jakbym pod tą szkołą stała. Wiem, kiedy dostają plusy i minusy, kiedy piątki, a kiedy uwagi. Za bardzo to wszystko poszło do przodu, za bardzo jestem mamą, za rzadko stricte sobą. A może wcale nie? 

Może powinnam ze sobą rozmawiać? Więcej i bardziej. Może potrzeba mi nazwać te myśli, a przez to je uporządkować. Niegdyś z większą łatwością łapałam światło, znajdowałam je i dostrzegałam. Uśmiechałam się wtedy do siebie a to światło się ode mnie odbijało. Bo tak działa uśmiech właśnie. Nieważne nawet, czy skierowany jest do kogoś, czy tylko do samego siebie, odbija światło i przez to jest tego światła więcej.
Może głębiej musiałabym oddychać, bo gdy głębiej, to i wolniej? I pełniej i chwile się wtedy wydłużają i bardziej je czuć. Zamknąć na chwilę oczy, żeby oczy nie napędzały tak szybko kolejnych myśli? Ach i znaleźć w ciągu dnia kawałek miejsca w grafiku i we własnym domu na... nic. Bo czuję, że z mojego nic powstałoby coś niezwykłego. Dwadzieścia minut nic, a z nich nowy post, muzyka, sernik bazyliowy lub umiejętne dostrzeżenie danej mi chwili, dosłyszenie świergotki ptaków, drugi rozdział książki.

Z trudem byłoby mi wypowiedzieć wszystkie troski komuś drugiemu. Nie wiem, z czego wynika moja nieustępliwa potrzeba rozwiązywania własnych problemów z samą sobą, bez pomocy psychologów, tabletek, weekendów w spa i godzin na telefonie z psiapsiółką. Od zawsze wolałam sama. W oparciu o siebie i w poczuciu bezpieczeństwa, że podejmowane przeze mnie decyzje są moje i to ja za nie wezmę całą odpowiedzialność. Że są dobre, nawet, jeśli potem bolą, ale są moje. Być może ciężko mi się je czasem niesie, ale lżej się robi, gdy mogę je na ziemi postawić, jako załatwione i zaraz potem w ramiona chwycić kolejne i kolejnych się podjąć. 
Każdy dzień jest trochę, jak podróż. Czasem wyglada, jak podróż autobusem między tymi samymi przystankami. Uparcie. Ale wystarczy ustąpić miejsca Cierpliwości, zagadnąć Tych, którzy tą samą trasą, tym samym autobusem od lat, z pozoru nieznajomi. Lub wysiąść wcześniej i pieszo przejść ostatni kawałek, wystawiając twarz do słońca albo moknąc w deszczu, zaciągać się świeżym powietrzem, zwolnić kroku albo dostać zadyszki ze szczęścia, bo dom przecież już blisko.




Stukały mi dziś niskie obcasy na kamiennej posadzce długiego szpitalnego korytarza, zanim zaczęły stukać na chodniku ciągnącym się nieskończenie długo w dół aż do wydeptanej cichej ścieżki prowadzącej na parking pod lasem. Zaniepokojenie lekarza i jego grymas przy wpisywaniu wstępnej diagnozy zdziwiły mnie najpierw. Potem przyszedł strach, ale już na tej podleśnej ścieżce miałam pewność, mimo miękkich kolan, że dam radę. Nawet jeśli ta podróż okaże się trudniejsza, już jest moja. Żeby tylko wysiąść z niej na tym samym przystanku, co zawsze, pod domem❤️

poniedziałek, 7 marca 2022

w marcu dwudziestego drugiego

 Marzec 2022 roku

Czy to są chwile, czy całe popołudnia... od dwunastu dni z trudem je rozróżniam. Niepokój i łzy, które nieraz nie zdążą wypłynąć na policzki, ale pod powiekami zbierają się cały czas. Układam sobie w głowie i sercu zasłyszane dobre rady, żeby teraz dobrze żyć, żeby zwracać na siebie nawzajem uwagę, doceniać każdy dzień i każdy okruszek na wspólnym kuchennym blacie. Nie uronić ani jednego. Za każdy dziękować. I o każdy kolejny się pomodlić.

Niedowierzam. Po trochu próbuję sobie wyobrazić, przez co przechodzą matki i dzieci, synowie, ojcowie i bracia. Ale po trochu nie jestem nawet w stanie. Pomagam i wzruszam się, gdy czytam i widzę, jak pomagają inni. Serce napusza się z radości, wypełnia przełyk i gardło. Nie potrzeba teraz wielu słów. I całe szczęście, bo niektóre tak trudno wypowiedzieć. Nawet w myślach pozostają zbyt delikatne. Lub zbyt niechciane...

Nie można zatrzymać świata, ale można się swoim podzielić. Trzeba wręcz i ta chęć każe wstać z krzesła, wyjść z domu, zawieźć, uchylić, wesprzeć tym, co człowiek najzwyklejszego ma. Ludzkim odruchem, emocją, empatią, współodczuciem i współczuciem. Najbardziej boli niemoc, paraliżuje świadomość. Ale i ulgę przynosi, gdy uda się zamknąć lub odsunąć od siebie błędne koło spraw bzdurnych i bzdurnych zmartwień.  

Człowiek pada na kolana i zaczyna lepiej widzieć. I ten obraz miejscami mnie przeraża. Co zrobiły z nami media, telefony, internety, jak nieumiejętnie z tego świata korzystamy, jacy jesteśmy zachłanni na łatwiej i szybciej, choć tak naprawdę ogromne kłody rzucamy sobie nawzajem pod nogi i palimy mosty kontaktu, rozmowy i bliskości. Odbieramy sobie prawdziwe życie, a karmimy wizerunkami i kreacjami. A tak niewiele wystarczy, żeby to życie poczuć na skórze, w zagłębieniach zmarszczek mimicznych od uśmiechu i po koniuszki palców u nóg. 

- Mamo, dziś, gdy byłem w szkole, to świeciło słońce. I jak ono tak świeciło, to moje buty bardzo ładnie wyglądały, wiesz, te nowe, zielone. 
- Mamo, moje zeszyty się pomoczyły. Bo w piątek dostałem 3 gruszki, jedną zjadłem, jedną dałem takiemu chłopakowi z ósmej klasy a ta trzecia pękła i wszystko jest mokre w moim plecaku. 

Wysuszymy. Owiniemy na nowo. Plecak wypierzemy. 

I cieszę się i wzruszam nad tym plecakiem mokrym od rozgniecionej gruszki. Bo mamy plecak i pralkę. I suszarkę i słońce. I dom mamy ze ścianami i dachem. I wodę w kranie. I spokojny sen. I spokojny poranek. I chleb i kawę i plaster. Szczęście mamy. Jakie my mamy szczęście! I nie prędko pomyślę, że mi źle. 

piątek, 25 lutego 2022

24 02 2022

 


Czytam i nasłuchuję. 

Każdy coś od siebie dodaje, nie chce tylko stać.

Choć świadomość jednych łamie, drugich paraliżuje.

Więc wstaję od razu i całuję Ich wszystkich po kolei.

Na końcu psa.

Potem zgarniam okruszki z blatu, o które zawsze zła jestem,

jeden po drugim, dokładnie,

niemal je liczę,

bezcenne. 

Z naszego dnia te okruszki.

Na każdy jeden będę się cieszyć, jak tylko oczy rano otworzę

i zobaczę, że ten jeden dostałam. 

To już coś

Tylko cicho teraz załkam.
Tak na krótko…

niedziela, 16 stycznia 2022

apple cider i czarna róża z paczulą


    

W życiu zdarzają się momenty tak niezwykłe i niespodziewane, wpadają nagle, jakby przelotem, a przynoszą obrazy sprzed lat, niemal dotykalne, niemal namacalne, czułe i pachnące tamtym dniem. Być może niewielu się to zdarza, a może każdemu. Mnie zawsze zachwycają, i choćby nawet wspomnienia z nimi związane nie miały być tymi najlepszymi, są to przecież moje wspomnienia, czyli część mnie. Z wiekiem człowiek uczy się nie wyrzekać się ich, a dzięki wielu może więcej zrozumieć z tego, jak się we własnym życiu odnalazł.
Ostatnio miałam okazję rozmawiać o sobie z obcym mi człowiekiem. Szybko nawiązana niezobowiązująca nić porozumienia, sympatia i nienazwane zaufanie. Być może wynikały z różnicy wieku, być może ze świadomości, że wymienione słowa pozostaną w nas bez ciągu dalszego. Pozostaną lekkie i nie wrócą obciążone oceną. Po prostu nie spotkamy się więcej. W ciągu godziny opowiedziałam mu o najważniejszych momentach mojego życia, wybierając dość spontanicznie i w ogóle nie chronologicznie obrazy z młodości, dzieciństwa i z minionego tygodnia. Starałam się być sprawiedliwa w opisie tego, co mnie spotkało, jak i tego, jak potrafię wspominać to dzisiaj. Oczywiście nie jest to do końca możliwe, ale starania przynoszą sporo frajdy, choć i niemało trudności. Gdy skończyłam, odetchnęłam, odkrywając w sobie i ulgę, i niedowierzanie, poczułam się jak autor, jak malarz, jak pisarz przypatrujący się temu, co sam stworzył. Usłyszałam swoją własną historię, wypowiedziałam ją na głos i przyznam, że wydała mi się niezwykła! - bardzo bogata, emocjonalna. Zdałam sobie sprawę, jak wiele już za mną, jak wiele już przeżyłam, nazwałam to, kim jestem. Na głos właśnie. To więcej, niż noszona w sobie świadomość. To budujące ćwiczenie, zwłaszcza dla tych, którzy zawsze mieli problem ze zdrowym chwaleniem się, mówieniem o sobie, dla tych, którym wydaje się, że nic takiego szczególnego w sobie nie mają. A mają. I to naprawdę niesamowicie szczególnego, jedynego w swoim rodzaju...

Od dziecka byłam chwalona. Za oceny, za grę na fortepianie, za cichą dziecięcą rozważność. Wstydziłam się tego chwalenia, policzki mnie piekły, nie przepadałam za tym, że ktoś zbyt długo zwraca na mnie uwagę. Później wstydziłam się chwalić tym, co udało mi się osiągnąć - uporem, pracą, wyrzeczeniem, zwłaszcza tą Ameryką nie potrafiłam się dzielić tak, jak na to zasługiwała. Na szczęście wraca do mnie w różnych momentach mojego życia, przytłumiona, zmieniona, niemal już zapomniana. Ale wystarczy świeca o zapachu czarnej róży i paczuli ustawiona w kuchni rodzinnej gdzieś między świątecznymi daniami i smak gorącego apple cider z dużą ilością goździków i cynamonu, bym mogła znów przenieść się do drewnianego wnętrza Willow Boutique w Montanie, gdzie pracowałam i o którym mogłabym opowiadać godzinami. Namacalne i niezwykłe. Moje momenty i miejsca. Moje zapachy i smaki. Moje emocje i życie. Cała ja. Ze wszystkim dobrym i tym mniej dobrym, ale dzięki któremu dotarłam do dziś z Ukochanymi mi Bliskimi Osobami. Przeczytałam gdzieś, że czasami nie cel jest najważniejszy, ale sama droga i to, co po drodze robisz, kogo spotykasz, czego się o sobie dowiadujesz. Ja swojej nie kończę, dalej nią podążam, ciesząc się na to, co może przynieść i pielęgnując to, gdzie już byłam.



czwartek, 13 stycznia 2022

spacerem po życiu


 Czasem do pisania zachęci człowieka moment, w którym zrobił już wszystko, pozamiatał, poodstawiał, porozwieszał i pozamykał. Zgasił światło i usiadł na drewnianym zydlu w kuchni. Bierze oddech, z wydechem wypuszcza napięcie. Spokój. Myśli. Piszą się...

A gdy wizja taka nadal pozostaje niedościgniona, gdy przez lata nie następuje, pozostaje tylko jedno... zachorować, opaść z sił i delegować innym ile tylko się da ze służbowych i domowych zajęć. Dopiero wtedy znajdzie się na to pisanie czas. Choć zachorować też trzeba umieć. To znaczy trzeba umieć przyznać się przed sobą samym i chorobę swoją uznać. Tak. Mogę nie pójść do pracy. Tak, potrzebuję odpocząć i zaopiekować się sobą i pozwolić innym w końcu zaopiekować się  mną. Świat na początku trochę się zawali. Ten widziany moimi oczami. Bo kanapki źle złożone, bo koszulka na wuef nie wyprasowana, bo mleko się skończyło i chleb. Wszystkich poniesie burza, ale po burzy zawsze w końcu wychodzi słońce. Choćby za oknem było nawet minus osiem.

Przechadzam się więc po naszym domu, między pokojami i kuchnią, między dniami i świętami, przysiądę na sofie, na krześle, na podłodze. Za oknami śnieg, biel na dachach i na czubkach iglaków. Mróz od rana czaruje malunkami na szybach od wschodniej części domu. Ledwo zdążę dotknąć palcami zimnej tafli, oszronionej kształtami gwieździstych płatków, a już promienie słońca ogrzewają je, ukazując pobliski lasek na tle jasnego nieba. Przed dziesiątą rano zdążę wyprawić rodzinkę do szkoły i pracy, potrzymać kciuki za sprawdzian z matematyki, popatrzeć, jak słońce przesuwa się po ogrodzie zimowym. Zdążę okruszki ze stołu zgarnąć i nasypać Trufli karmy, zdążymy pobawić się przez chwilę na podjeździe, zanim w ramiona chwycę drewna do kominka. Bardzo lubię ten moment. Drewna poukładane są przy szopie, jakieś czterdzieści kroków od domu. Dźwigam je dzielnie, drepcząc ostrożnie po śniegu, bo nie widzę, co mam pod nogami. Staram się iść po wydeptanych wcześniej śladach, które mają być gwarancją, że nie wdepnę w niesprzątnięte psie gówienko, schowane gdzieś pod śniegiem. I czuję się, jak mała Ania z Zielonego Wzgórza, z czapką niesfornie naciągniętą na głowę, w roboczych rękawiczkach, bez makijażu, z uśmiechem lekkim schowanym w szal idę w kierunku domu. Drewno mi ciąży cudownie, wokół mnie zima, całe dwa schodki na ganek obsypuję drobinkami kory, pies plącze się pod nogami. Uwielbiam!

Przed dziesiątą zdążę jeszcze zadzwonić do pracy, zaparzyć kawę i herbaty dwie na zapas. Miód, mleko i cynamon. Telefon do mamy. Książki czekające na ławie, aromat świecy o zapachu czarnej róży i paczuli. Dom pachnie resztkami grudnia i niechęcią do wypatrywania wiosny. Kocham Włochy latem, ale moja dusza jest zimą. 




Kilkanaście dni temu wylogowałam się z instagrama. Odcięłam kupon, dość spontanicznie tym razem, i poczułam się wolna. Okazało się, że pięknych obrazów mam wokół siebie mnóstwo. Jak dobrze jest zobaczyć je na żywo i porzucić mimowolne obserwowanie marnych i sztucznych kreacji wrzucanych do sieci przez obcych zupełnie ludzi. Internet jest i moją słabością, ale przeraża mnie coraz bardziej, przeraża mnie ilość głupot, jaka serwowana jest i konsumowana w świecie, którego nie można ani zweryfikować, ani dotknąć. Dzięki mediom mamy być bliżej, ale zdecydowanie oddalamy się od siebie samych i od siebie nawzajem. Czemu nie wystarczają już własne cztery kąty? Czemu potrzeba ich tysiące? Katalogi, zakładki, biblioteki, roomy, grupy. I to, co uderza mnie ostatnio najbardziej: udowodnij, że nie jesteś komputerem... 

Mogę to udowodnić tylko w jeden sposób.