sobota, 30 lipca 2016

I like my bike - photo tour

Dziś będzie długo. Dziś mam post na 38 kilometrów.





Rowerowanie jest zaraźliwe. Zaczyna się od jednego członka rodziny, osoby w dziale, u jednego ze znajomych, żeby za chwilę powstał prawdziwy team. Choć zdarza się, że choroba rozwija się przez dłuższy czas w ukryciu, żeby ostatecznie wybuchnąć miłością wzajemną i zakończyć się uzależnieniem.
Pamiętam moje pierwsze próby. I rower marki będzie ze mną ciężko. Sztywny, damski niby, ciężkawy jednoślad. Na widok górki miałam dwa odruchy: zsiąść i go pod górę na pieszo prowadzić lub - zawrócić. Wycieczka do sklepu geesowskiego - 1 km - to była wyprawa. Nawet jeździłam nim do pracy, 11 km! Dramatyczne przeżycia. Buzia czerwona jak burak. Szybko zwątpiłam we własną kondycję i to, że kiedykolwiek mogłaby być lepsza. Okazało się, że to wszystko wina rowera! Jego koszmarność odkryłam dopiero po tym, jak się rozstaliśmy, a ja przesiadłam się na inny, marki będzie nam razem dobrze. Miętowy:) Lekki, z przerzutkami, które udało mi się ogarnąć. Cudo! Górki okazały się bardziej płaskie, asfalt gładszy.


Pamiętam też moje duże oczy, kiedy mój B. pokazał mi swoje wyniki po jednej z rowerowych przejażdżek. Co prawda on, to ekstra liga, znika na 2,5-3 godziny i pokonuje 90 km. Ale te duże oczy zrobiłam na widok ilości spalonych w ciągu tych trzech godzin kalorii! Ponad trzy tysiące! Szybko obliczyłam, że skoro w ekstra lidze spala się tyle, to może w mojej udałoby się chociaż tego małą część?
Kupiłam obcisły strój, kask, okulary i rękawiczki. I bidon:) Mój osobisty serwismen zajął się ustawieniami siodełka, kierownicy i co tam jeszcze uznał za konieczne. Zainstalowałam endomondo. I przepadłam.











Zaczynałam od krótkich dystansów, godzinka na rowerze i przejechane 15km. Dziś potrafię spędzić na rowerze średnio dwie godziny, co najmniej dwa razy w tygodniu. Jeżdżę z prędkością ok. 20km/h, w porywach do 40km/h z tych naprawdę dużych górek:) I to jest to! Po zumbach, bieganiu, tbc, Chodakowskiej doszłam do wniosku, że rower jest dla mnie idealną formą ruchu, połączeniem przyjemnego z przyjemnym. Wiatr we włosach, choć trochę w przenośni, bo zawsze mam na głowie kask, świeże powietrze, piękne widoki.. a pracuje całe ciało, spalam, zmęczę się, spocę... ale gdy tylko schodzę z rowera, już planuję kolejny raz. Nie ma wstrętu, strachu, umordowania. Dochodzi do tego, że musimy umawiać się z moim Mężem kto dziś, kto jutro, ustalamy niemal harmonogram rowerowych treningów na cały tydzień. Jak mnie to cieszy!


Dziś chciałabym i Was zaprosić na małą przejażdżkę jedną z tras, które niedawno odkryłam. Już po pierwszym razie postanowiłam przejechać ją ponownie, w spokoju, bez głosu miłej pani z endomondo, ale za to z wieloma przystankami na zrobienie zdjęć. Mijam tak wiele wyjątkowych miejsc, zakątków, fragmentów życia, że zapragnęłam się nimi z Wami podzielić.
Zapraszam więc na obiecywany na IG photo tour:) 38 km. Trasa wokół jezior, pól, lasów. Moja trasa.
Ruszamy?




STOP #1 wyobrażam




Jeden z moich ulubionych odcinków, zachwyca o każdej porze roku, zwłaszcza złotą jesienią, wąska droga, lekko pod górę, z okalającymi ją koronami drzew. Chylą się one, otulając przyjaźnie. Tworzą tunel z obietnicą na jej końcu. Doskonale wiem, dokąd ta droga prowadzi, po raz pierwszy jechałam nią z moim przyszłym Mężem, do domu Jego Rodziców. Pamiętam tą nieśmiałość, ciekawość, obawę. Zupełnie niepotrzebnie oczywiście. Ale... za każdym razem , gdy tędy jedziemy, mam wrażenie, że przenoszę się w jakiś magiczny moment, trwający niewiele ponad kilometr, uśmiecham się sama do siebie, jakbym odkryła drogę do krainy czarów... do końca tęczy... i tym podobnych krótkotrwałych, acz miłych dziewczęcych rozmarzeń. Ja takie miewam. Cóż poradzę:)


STOP #2 Drzeczkowo


...a na końcu magicznej drogi stoi pałac...
Drzeczkowo. Przepiękny odnowiony zadbany... ale pusty. Nie zgłębiam tajemnicy jego samotności. Zdobi i powinien przyciągać, tętnić życiem, śmiechem, zabawą. A tymczasem jest smutny, a my zawsze zaglądamy przez jego bramy, jadąc do Rodziców. Sprawdzamy, czy już, czy może w ten weekend ktoś bawi się i tańczy...?
Ciekawostka i dla Was - mój mąż przez krótki czas swojego młodego bardzo życia mieszkał w tym pałacu. Długa historia. Ale pytanie krótkie... czy to czyni mnie choć w niewielkim stopniu księżniczką? :)


STOP #3 wyzwanie



Zrzucam bieg za biegiem. Przerzutki trzeszczą. Moje serce bije jak oszalałe. O dziwo, coraz mniej się tej góry boję. Nie wydaje się jakaś mocno stroma. Ale na rowerze nawet płaskość z niewielkim procentem wzniosłości odczuwa się każdym mięśniem i coraz cięższym oddechem. Wzniosłość serca przychodzi na samym szczycie. Ta góra (haha, Kochanie, wiem, że jesteś ze mnie dumny, i z każdego pagórka, które opisuję, jak Mount Blanc...:) ), to dla mnie prawdziwe wyzwanie, ale za każdym razem zdobywam ją z większą lekkością. Zaprzyjaźniamy się. A tego dnia miała dla mnie niespodziankę - taki widok! Czystość, prostotę, oczywistość. Serce rośnie. Uśmiecha się, mimo, że już mocno zmęczone. Dla takich właśnie chwil i widoków siadam na twardawym siodełku, ruszam z samą sobą, z radością, spokojem, potrzebą naładowania przysłowiowych akumulatorów. Po drodze znajduję odpowiedzi na wiele pytań, okazuje się, że większość przyczyn powstania kolejnych zmarszczek to błahostki. Nieważności. Miną. Wyprzedzone przez kolejne. A ja dam radę stawić im czoła. No przecież. Skoro jestem w stanie wjechać pod taką górkę, a za nią jest i następna. Mogę. Ja. Mogę.


STOP #4 na zakręcie




Bo wiecie. To, że mam na imię Ania, czyni ze mnie - chcący bardziej lub mniej - osobę o wyobraźni wybujałej. Nie zawsze zrozumiałej dla niektórych. A właściwie dla większości. Ania, ta z Zielonego Wzgórza, widziała więcej. Ja - znowu - mam podobnie. Widzę, słyszę, wyczuwam zapachy i ożywiam wyobraźnią to, na co inni nawet nie spojrzą.
Stary, dawno zapomniany, opuszczony lub niechciany. Stary dom przy drodze. Przed ogromnym zakrętem i kolejnym podjazdem. Wtopił się już w krajobraz. Wrósł w niewielkie wzniesienie, z uchylonymi drewnianymi drzwiami. Stary dom ze swoją własną starą historią. Ktoś tu kiedyś mieszkał. Wychodził tymi drzwiami na własne pole, odsłaniał firanki. Gdybym była tylko odrobinę bardziej szalona i odrobinę bardziej bogata, kupiłabym te ceglane mury pokryte urokiem kolejnych tajemnic, te kawałek ziemi, i odczarowałabym im życie na nowo. Przy tym zakręcie.




STOP #5 będzie stromo, ale tylko raz





Oddech. Woda. A przy okazji widok typowy dla tej pory lata. Jestem z miasta. Zachwycają mnie baloty i już, ułożone na polu jak alfabet Morse'a dla kosmitów. Akuratne. Równe. Słoma tylko. Musielibyście mnie widzieć pewnego pięknego popołudnia, pierwszego lata, kiedy zamieszkaliśmy w naszym domu, na wsi. Przy polu, na którym pojawił się mini coś tam kombajn, połykający trawę i rolujący ją na krągłe baloty. Ja byłam wręcz zachwycona! A mój Mąż, nie z miasta, poklepał po ramieniu i nie ukrywał rozbawienia moją ekscytacją.
Sami zobaczcie. To mnie właśnie urzeka. Przyroda i natura żyjąca swoim rytmem, żeby nie wiem co. Co roku to samo. Prosto (z mojego punktu widzenia). I po prostu. Pięknie i zwyczajnie.







STOP #6 lakeview







Objeżdżam i mijam jeziora. Wędkarzy. Łódeczki. Dzień chyli się ku wieczorowi. Otacza mnie zapach wilgoci lasu. Przyjemny, przynoszący ulgę po gorączce i duchocie popołudnia. Przypominają mi się czasy liceum i wakacji nad jeziorem. Zapach wolności, beztroski, młodości. Jak to dawno już było.. jak to bardzo już za mną... Ale teraz spać by mi się chciało i raczej ciepłe skarpety założyć, zamiast nad wodą, z komarami, wśród nastolatków... Życie przesuwa się nieubłaganie. Zmieniają się nasze upodobania i zachcianki. Patrzę na zakochane pary i myślę, co oni wiedzą? Ale przecież, mając lat osiemnaście, wiedzieć nie muszą. Zdążą i nadrobią. Niech mają swój czas. Ja przecież miałam. Szalony, całkiem długi. Ze wszystkimi barwami i potknięciami. Teraz mam kolejny. Nie mniej szalony, pełny, bogatszy nawet, bardziej świadomy. Ukochany.




STOP #7 home








Radocha. Zmęczenie. Głód. Warto było.
Cieszę się, że dotarliście ze mną do domu.
Jednego tylko nie udało mi się Wam pokazać - gromady wróbli podnoszących się do lotu z wysokiej kukurydzy. Tonących w ciszy mąconej jedynie świergotem ich większych lub mniejszych kumpli, a spłoszonych szmerem rowerowych opon.
I lisa, który przebiegł mi drogę, udając niewidzialnego i że niby wcale go tam nie było.
A, i trzech par zgrabnych męskich pośladków, w opiętych rowerowych outfitach. Kątem oka zza ramienia zobaczyłam, że są tuż za mną, tacy bezszelestnie milczący, a za ułamek mojego drugiego mrugnięcia zniknęli już gdzieś sporo przede mną. Ekstra liga. Podmuch. Nie zdążyłam.. nic.. a oni już... A myślałam, że ja jadę całkiem już szybko:)
I wreszcie... moich westchnień zachwytu i zmęczenia. Zwłaszcza tego ostatniego, gdy mijałam tablicę z nazwą naszej wsi:) Radocha. Spalone kalorie. Udany kolejny raz.
Czas zaplanować następny:)
Polecam. Zachęcam. To nie jest ani straszne ani niemożliwe. Można. Skoro ja mogłam, to - wierzcie mi - Wy też możecie.


Pozdrawiam,
Ania
(Liga Rozpędzających się Amatorów)


wtorek, 26 lipca 2016

toskański weekend



Życie pędzi jak kolejka górska. W ogóle nie zwraca uwagi na to, że ty naprawdę naciskasz na hamulec. Nie cieszy cię ani adrenalina, ani wiatr we włosach, skoro nie możesz na dłużej zatrzymać się w ulubionych miejscach, zapisać do końca wyjątkowych momentów, dźwięków, zapachów. Nie wypatrujesz celu podróży, skoro nie wszyscy do niej z tobą dotrą...


Tak. Wiem. Nostalgicznie, jak na tą porę roku. Jak na wakacje, lato, urlop. Tak wiele się dzieje! Ostatnie tygodnie zdążyłam zapisać jedynie na karcie w aparacie fotograficznym. Nagłówki roboczych postów mnożą się i czekają na mnie. A ja czekam na wolny, prawdziwie wolny wieczór. Czy taki w ogóle istnieje? Zaczynam wątpić. Każdy wypełniony czymś lub Kimś. Nie, nie! Nie narzekam. Wzdycham tylko ciężkawo i wyobrażam sobie taki wieczór tylko dla mnie. Co bym wtedy robiła? Od czego bym zaczęła? Relaks? Książkowe zaległości? Blog? Sen? Kino? Patrzenie na niebo?
haha! To właśnie miałam robić podczas calutkiego wolnego tygodnia:) Ale codzienności i pilności nazbierało się tak wiele, że zwyczajnie i z przyjemnością stopniowo ich dopełniałam. Nadzieja na pisanie i zasypanie Czytelników postami, na przesiadywanie w cichości wieczoru i opróżnianej lampki wina na tarasie, na lekturę ulubionych blogów, co ostatnio mocno zaniedbuję... malała z każdym dniem. Na szczęście nie miałam czasu na marudzenie. Dzieci, dom, wyjazdy, praca, wycisnęły ze mnie mnóstwo energii. Śmiechy chichy, nie zmykające się drzwi wejściowe, pomidorówki i naleśniki dla małych Gości (no jak można odmówić trzylatce patrzącej mi prosto w oczy ze słowami "ciocia ja tes kce..."?).
Nie wrócę już zbyt daleko wstecz z uzupełnianiem wspomnień. Ale wyjątek zrobię dla eleganckiego weselnego weekendu. W Toscani...




Do Toscanii mam bowiem dwadzieścia kilometrów.







Miejsce mnie po prostu zachwyciło. Okoliczności sprzyjały - bawiliśmy się z okazji ślubu brata mojego Męża. Hotel i restauracja oraz piękny ogród - doskonały początek lata. Najbardziej urzekły mnie wnętrza hotelu - biel i czerń, połysk, gracja i elegancja. Idealnie na weselne przyjęcie:)











A ja? Profesjonalny makijaż, nowe sukienki, szpilki, doskonały humor - dawno już tak dobrze się nie bawiliśmy:) A rodzina powiększyła nam się o moją imienniczkę z tym samym nazwiskiem!
Młodej Parze życzę Miłości, takiej po prostu...






Śluby zawsze mnie wzruszają. Ta radość, emocje i nawet gdzieś tam maleńka z tego wzruszenia łza, na wspomnienie własnego ślubu, tego wyjątkowego dnia...
...bo wtedy najbardziej dociera do mnie świadomość i dotykalność tego, że ta wyjątkowość trwa do dziś, ani trochę nie zelżała, nie wyblakła, nie spowszedniała...

środa, 20 lipca 2016

emocje, emocje!

Jeden telefon. Rozmowa trwająca dwadzieścia minut. I ta opowieść, zwierzenie. Jak z filmu. Jak dla powieści.
Już mi mruga. Pomysł, zamysł, historia. Pewnej kobiety. I mieszkania w starej kamienicy.
Jeden telefon. Od tego mojego służbowego Znajomego, z którym łączą mnie - choć mam wrażenie, że jednak bardziej dzielą - zawodowe próby. Zazwyczaj mi z nim nie w porę.  Zazwyczaj pod górkę a z pewnością pod prąd. Nerwy i emocje na koniec. Ale może tym razem było warto? Warto było podenerwować się wspólnie, ponarzekać, nawet wzburzyć! Obcy facet, z umiejętnością... z talentem do przyciągania do siebie kłopotów, dziwności, niespotykaności. Lub bycia ich głównym bohaterem.
Tamtego dnia. Ten jeden telefon. To będzie ze mnie historia. Opowieść...


Tak to mogło być...

Skończyła się kawa. Pojemnik na ziarna był niemal pusty. Na jego dnie zostały jedynie jakieś ich marne szczątki. Już dawno mi się to nie zdarzyło. Nie zdarzyło mi się nie sprawdzić, czy mam jeszcze kawę, a tym bardziej kupić zapasowe pół kilograma kremowej arabica.
Już dwadzieścia po siódmej... trudno, nie zdążę z tą kawą. W sumie i bez niej mogę żyć, bo nie wpływa w żaden sposób na mój stopień pobudzenia czy senności. Ale uwielbiam jej aromat i cały ten rytuał picia, trzymania w dłoni białej filiżanki, takiej z grubej porcelany. Gdyby nie dzisiejszy niespodziewany wyjazd do Warszawy, mogłabym delektować się chwilą dla siebie, pijąc poranną kawę i zwyczajnie wpatrując się w to, co za oknem.
Wczorajszy telefon od pana Tadeusza popsuł mi wszystkie plany na najbliższe dni, ale powód okazał się na tyle zaskakujący, że nie myślałam już o niczym innym. Pan Tadeusz mieszka w tej samej kamienicy w Warszawie, w której znajduje się mieszkanie Marcina. Marcin dostał je od rodziców jeszcze podczas studiów, ale w sumie nigdy go nie lubił. Nie lubił samej Warszawy, ale posiadanie nieruchomości w niezłej dzielnicy w stolicy to zupełnie przyzwoite źródło dochodów. Wynajmujemy je Klarze, młodej dziewczynie, od trzech lat. Młodej dziewczynie... No, ma niespełna trzydzieści lat, ale jest singielką, z nie do końca znaną nam przeszłością, co właściwie nam nie przeszkadza, jedynie ciekawi. Wiadomo, trochę tajemnicza, "pojedyncza", więcej niewiadomych, niż wiadomych. Ale przelewy od niej przychodziły niemal zawsze na czas. Dwa, może trzy razy nie zapłaciła za wynajem w terminie, uprzedzając smsem, więc generalnie układ zupełnie nam odpowiadał.
Do wczoraj. Pan Tadeusz zadzwonił pod wieczór, zaniepokojony i jakby tłumaczący się od samego początku, że dzwoni dopiero teraz. Poprzedniego dnia zauważył, że drzwi od mieszkania Klary, czyli naszego, są uchylone. Przeszedł obok nich właściwie obojętnie. Przez myśl przemknęło mu jedynie, że może właśnie wychodzi i czegoś zapomniała. Ale wczoraj rano drzwi były nadal niedomknięte. Uznał to za dziwne i zapukał. Próbował kilkakrotnie, ale bez żadnego odzewu. Wszedł do środka. Mieszkanie wyglądało jak opuszczone. Nie było rzeczy osobistych, oznak, że ktoś tam mieszka. Na stole leżały trzy komplety kluczy. Wtedy Pan Tadeusz postanowił natychmiast do nas zadzwonić.

ciąg dalszy lub wcześniejszy będzie następował
mam nadzieję, że nie będę musiała z tym czekać do kolejnego urlopu w przyszłym roku:)

czwartek, 14 lipca 2016

czy nadal będzie świetnie?...

dwadzieścia lat po maturze
długo liczyłam
i ciągle mi się mentalnie i emocjonalnie nie zgadzało
no bo jak?
że te dwadzieścia mogło się już uzbierać?
fakt, skończyłam profil matematyczno-fizyczny, więc liczyć potrafię
ale mentalnie nie byłam jeszcze gotowa na uznanie, że..
czas minął.
Parę miesięcy temu kilka wspaniałych Osób z naszego rocznika z liceum postanowiło wziąć sprawy - i naszą okrągłą rocznicę - w swoje ręce i zajęło się organizacją spotkania. Wielce pomocny okazał się oczywiście fb, ale w ruch poszły telefony, maile i nawet osobiste pukania do drzwi rodziców, którzy według naszych dwudziestoletnich tablo, mieli mieszkać tam, gdzie wtedy i my. Mieli nam zdradzić, gdzie znajdziemy kolegów i koleżanki. Pomyślałam, taka okazja, spotkanie, wspomnienia, zobaczyć Ich, Was, po tylu latach! Przecież z większością nie miałam żadnego kontaktu. Z większością powiedziałam sobie "cześć" zaraz po balu maturalnym... tak, tak... tym znaczącym balu w sali nad jeziorem, z którego wracaliśmy pociągiem, a mój przyszły niebyły z żalu za i przed niespełnioną, wtedy jeszcze nieodwzajemnianą mą miłością, szedł przed pociągiem po torach... Wtedy rozpaczał On, potem miałam ja.
Bo taka miłość była. Pomaturalna. Och, wracać nie chcę, ale faktem jest.
Szczęśliwie, moje byłe Miłości i Zakochania - tak sobie wmawiam ku uciesze własnej i samouwielbieniu - na życie po mnie wybrały inny kontynent lub co najmniej państwo. Nie miałam więc traumy przypadkowych spotkań. Polecam:)


Dwudziestolecie matury. Matko... te zmarszczki, dodatkowe kilogramy, bagaż doświadczeń, porażek i sukcesów. Szybka weryfikacja, bilans, dziesiątki pytań do samej siebie... Jak bardzo się zmieniłam? Czy i w jakim stopniu przypominam dawną siebie? Ile we mnie... mnie? I... nie do końca martwiłam się o reakcję kolegów ze szkolnej ławki. O to, oczywiście, też, ale bardziej... próbowałam dla samej siebie podsumować minione lata. Niektóre z nich zamazane, niektóre w pudełkach czeluści pamięci zamknięte. Inne, barwne, rozmarzone, szczęśliwe. To te najświeższe. Wyczekane. Już szczypać się dla upewnienia od jakiegoś czasu nie muszę...


Dwudziestolecie matury. Nie dokleiłam rzęs, nie wystroiłam się bardziej. Byłam sobą. Byłam taka, jaka jestem. Bez udawania, pudrowania i ubierania w piękne słowa. No, za wyjątkiem małej czarnej. Kupionej specjalnie. Schudłam przecież całe półtora kilograma! Należała mi się nagroda. I wiecie co? Czułam się zajebiście. Czułam się sobą. Mamą, żoną, trzydziestoośmiolatką. Z entuzjazmem niekoniecznie jak ze szkolnej ławki, ale nadal pielęgnowanym, niezakurzonym, jak to wspomniane tablo.
Dwadzieścia lat temu nawet jeszcze nie zaczynałam marzeń o rodzinie, wielkiej karierze, podróżach. Byłam na etapie wyboru kierunku studiów, wchodziłam w czas wielkich niewiadomych, kształtowania samej siebie, układania się ze sobą, poznawania własnych możliwości i ograniczeń. Słowem - zaczynało się moje życie, świadome, dorosłe, moje. Jak teraz na nie patrzę? Po tylu latach? Przybyło nie tylko kilogramów i  zmarszczek. Przybyło powodów do dumy i radości, trosk i obaw. Przybyła Miłość i jej Owoce. Skończyłam studia. Wyjechałam do Stanów. Po powrocie znalazłam pracę. A mnie znalazł On. Na dobre i na złe. Na dom i dwoje zdrowych dzieci. Na wspólne poranki, wieczory i podróże. Na spełnianie marzeń. Chcąc nie chcą bilans ułożył się sam. Jak brzmi?
Jest po prostu świetnie!





Każdy z nas ma swoją historię. Swoje powody do dumy. Swoje kłopoty, zmartwienia, niespełnienia i spełnienia. Każdy z nas zastanawia się nad tym, co było i nad tym, co będzie. O czymś chciałbym zapomnieć, o czymś na zawsze zapamiętać. A tak naprawdę w środku jesteśmy ciągle tacy sami. Z zaletami, które z biegiem czasu stały się naszym znakiem szczególnym. I z wadami, które jedni pokochali, a inni do dziś próbują wytępić. Co zrobić. Za późno, żeby zmieniać. O ile żyjemy w zdrowiu i zgodzie ze sobą, jest po prostu świetnie :-)


PS. Tak pisałam przed wydarzeniami w Nicei. Zakończyłam wpis w nieświadomości. Kolejna tragedia, śmierć i nienawiść. Przecież sami byliśmy kiedyś w Nicei, na słodkim Lazurowym Wybrzeżu... Co będzie dalej?:(

środa, 13 lipca 2016

go camping

- Nareszcie! Zaczynam urlop!
- Szczęściara. Wyjeżdżacie gdzieś?
- Tak. Do Szwajcarii.
- Oooo....
- Pod namiot.
- ??? ale chyba bez dzieci? (zdziwienie)
- Z dziećmi.
- ????? acha...! łapię....żartujesz? (śmiech)


Z taką reakcją spotkałam się w zeszłym roku. Zdziwienie mojego kolegi było ogromne. Do końca nie był przekonany, że mówię serio.

Wyjazd na camping, pod namiot, zagranicę, z dziećmi, nie musi być żartem.
Nie twierdzę, że jest to forma wypoczynku dla każdego. Nie namawiam na siłę. Nie wmawiam.
"W wakacje każdy robi, co chce" - mówiła nam nasza mama, gdy byliśmy dziećmi.


My - lubimy i chcemy pod namiot, na trawie, bez darmowych drinków, białych ręczników i pełnego bufetu. Nasz pierwszy wspólny campingowy czas, niezapomniany - to podróż poślubna (Szwajcaria, Francja). Do dziś z nostalgią wspominamy Camping des Sources pod Gordes w Prowansji. Albo ten w Chamonix, u stóp Mont Blanc. Potem - już z dziećmi - dwa razy wyjeżdżaliśmy z Eurocampem, znowu Szwajcaria i Manor Farm i wygrany pobyt na Lazurowym Wybrzeżu - La Baume.
Dwa lata temu zdecydowaliśmy się na romantyczny wypad we dwoje nad Jezioro Bodeńskie - trafiliśmy doskonale, na kameralny, mały prywatny camping w miejscowości Wsserburg.
W zeszłym roku szwajcarskie super campingowe wakacje z przyjaciółmi, o czym pisałam już tutaj.


Lubimy. Każdy kolejny wyjazd uczy nas czegoś nowego. Co roku wynosimy z naszych wakacji nowe emocje, doświadczenia, radości i wspomnienia. Co roku zapisuję sobie kilka punktów z serii: pamiętać w przyszłym roku. Co ze sobą zabrać, a co nie? Jak się przygotować? Jak przetrwać długą podróż? Jak odpocząć? A da się odpocząć?


Generalnie nie lubię postów pouczających, rad i przymusów typu 10 rzeczy, które musisz zrobić... zobaczyć... spakować....
Dlatego po swojemu, o sobie o nas, napiszę, jak to było u nas. Może komuś się przyda. Może zachęci, wywoła uśmiech:)
Let's go camping!


Miejsce. I czas!
I chyba ten czas nawet ważniejszy, choć na ten aspekt podróży nie mamy czasem wpływu. W zeszłym roku spędziliśmy cały tydzień na campingu w Szwajcarii - Camping Aaregg, w okolicach miejscowości Brienz. Niewiele to mówi tym, którzy Szwajcarię znają z serów, zegarków i banków. Ale wystarczy zajrzeć na stronę, zdjęcia, opinie lub - wybrać się tam:), żeby stwierdzić, że jest to miejsce wyjątkowe, cudownie położone, znajdujące się w Alpach Berneńskich, pomiędzy dwoma jeziorami. Jest to miejsce o bardzo wysokim standardzie, komforcie, jak na camping przystało. Szczerze przyznam, że Aaregg podniósł poprzeczkę naszych oczekiwań najwyżej, jak mógł. W tym roku mieliśmy spory kłopot z wyborem miejsca niegorszego, równie atrakcyjnego dla naszych dzieci, czystego, łączącego możliwość wypoczynku biernego, mobilnego i...wizualnego:) Przyznam również, że właśnie czas miał na to nasze wrażenie i zachwyt wpływ niemały. Niemal cały nasz zeszłoroczny pobyt na Campingu Aaregg "zmieścił się" przed szwajcarskim wysokim sezonem. Mówiąc wprost - camping był po prostu nasz! Niewielu wypoczywających, cisza, pustawy plac zabaw = zero walk o huśtawki, zero nerwowego przeliczania, czy wszystkie dzieci nasze są. Pustawa plaża. Pustawe sanitariaty. Cisza. Spokój. Aż... do przedostatniej doby, kiedy to na camping pojawili się Szwajcarzy, rozpoczynające swoje urlopy. Zagęściło się na parcelach, plaży, pod prysznicami. Życie na campingu mocno się ożywiło, ale dzięki temu żal przy pakowaniu i wyjeździe nie był aż tak dotkliwy. W tym roku, wybralibyśmy się do Brienz ponownie, bez wahania, ale niestety optymalny czas urlopu wypadał w wysokim szwajcarskim sezonie. A w rejonach Interlaken byliśmy już w sumie trzy razy! Na szczęście w dobie internetu, portali, możliwości sprawdzenia opinii innych namiotowych zapaleńców, wybór odpowiedniego campingu nie jest aż taki trudny.


Dach nad głową.
Namiot i wszelkie akcesoria campingowe to wydatek niemały. My - w miarę upewniania się, że all inclusive to jeszcze nie dla nas, że wolimy podróżować, poruszać się swoimi nieprzewidywalnymi ścieżkami i że nasze kości przeżyją jeszcze niejedną noc na dmuchanym materacu - rozbudowujemy namiotowe zaplecze. Namiot Quechua Seconds Family 4.2XL Illumin Fresh, dwupłytowa kuchenka indukcyjna, "szafka" z blatem, półeczkami i torbą, służącą za zlew, stolik i krzesełka turystyczne, dodatkowa "podłoga", materace - niby podstawa, minimum, ale wierzyć się nie chce, jakich umiejętności taki komplecik wymaga w momencie ładowania do bagażnika. Mój B. przed każdą podróżą robi symulację pakowania. Dzięki temu zabieramy niemal wszystko to, co ja sobie wymyślę:) Bo On potrafi. I mnie zna.
A co spakować?
Ja zabieram zawsze za dużo. Ale większość z nas tak ma, podejrzewam. Przepisu na idealną walizkę nie znam. Za to mogę doradzić, żeby nie zabierać ze sobą zbyt dużo jedzenia. Wyjątkiem są oczywiście osoby na specjalnych dietach, alergicy, małe dzieci. My "wyleczyliśmy się" z zabierania ze sobą zgrzewek wody, cebuli, ziemniaków, trzech rodzajów makaronów i zapasu zupek z kubka. I wielu podobnych produktów, które są ciężkie, zajmują dużo miejsca, a można je kupić w zbliżonej cenie w krajach, które odwiedzaliśmy.
I wszystko pięknie. I zarażamy naszym campingowym entuzjazmem coraz więcej znajomych. W zgranej paczce raźniej, zabawniej, bezpieczniej. Taką zgraną paczkę mamy i niemal dojechaliśmy z Nimi w tym roku na camping Alpen Caravan Park w Austrii. Plan był, walizki spakowane, dzieci nastawione, rezerwacja dokonana. I co?
Pogoda.
Nie mamy na nią wpływu. Nie można jej zaplanować, zarezerwować.
Ani się na nią obrazić.
Do pogody trzeba się dopasować. Albo zaakceptować z całym dobrodziejstwem.
Niestety prognozy opadów deszczu i temperatury na czas naszego wyjazdu pod namiot nad Achensee były druzgocące. Co najmniej trzy dni porządnego deszczu, 14 stopni w dzień, 8 stopni w nocy.
Z bólem serca, żalem i ogromnym rozczarowaniem, na niespełna dobę przed wyjazdem, zmuszeni byliśmy całkowicie zrezygnować z Austrii, zmienić plany. Pogodzić się z samym sobą. Wybrać rozwiązanie rozsądne, głównie ze względu na dzieci. I w błyskawicznym tempie opracować plan B!


Udało się. Zupełnie odpuściliśmy sobie namioty, niestety ten tydzień nie sprzyja spaniu pod chmurką w dostępnej nam części Europy. Pozostaliśmy w Polsce. Pięknej, zadbanej, zachwycającej, a niedocenianej chyba dotąd przez nas. Na camping przyjdzie jeszcze czas. Niejeden raz!


Wspomnienia...












 







poniedziałek, 11 lipca 2016

szanse są

Mój kochany blogu,


Na początku mojego listu chciałabym Cię zapewnić, że myślę o Tobie codziennie, że jesteś nadal moim - i dla mnie - oddechem, oknem, uśmiechem. Nie zapomniałam. Nie olałam. Nie odpuściłam.
Fakt, nieczęsto ostatnio zaglądam, nie analizuję statystyk, nie zastanawiam się nad liczbami, nie walczę o ich wzrost. Założyłam dla nas facebook'owe coś, ale nie do końca jestem pewna, czy umiem to coś obsługiwać. Nie dość o tą naszą popularność zabiegam, ale czuję, że nie masz mi wcale za złe.
Prawda? A przynajmniej nie masz mi za złe, że nie zabiegam w typowe dla blogowego świata sposoby. Niestety, mam dwie lewe ręce do szycia i scrapowania. Mam również wrodzoną, choć chyba nie po mojej mamie, niechęć do kontrowersji, konfliktów, rozpalania dyskusji, które nie wnoszą dobrego, dmuchania w ogień.
A mimo to, przyznam Ci szczerze, nadal nas czytają i odwiedzają. Piszą, wspierają, czekają z kawą. Wiem, że są. Dają o sobie znać w odpowiedniej chwili. I są wszędzie. Tam, gdzie jestem, tam, gdzie prawie jestem, gdzie byłam i gdzie być planuję.
Świat, dzięki tobie, mój blogu, dzięki temu, że postanowiłam z tobą w te świat ruszyć, okazuje się całkiem nieobszerny. Wiem, wiem, przecież jesteś wirtualny, więc ta nieobszerność jest oczywista. Ale musisz wiedzieć, że nasze wspólne znajomości doskonale odnajdują się poza internetem. Procentują. Rozwijają się. Uśmiechają na instagramie. A ja uśmiecham się do nich.


Blogu mój kochany. Zapewniam, że za Tobą tęsknię. Tęsknię za naszymi chwilami. Tymi skradzionymi często dziesiątkami minut, wypiekami na mojej twarzy. Liczę jednak na Twoją wyrozumiałość. Wypieki na twarzy nadal mam. Nie mniejsze. Zwłaszcza, kiedy laptop zamknięty. Kiedy telefon na półce. Kiedy w pracy zadyma. Pod stopami pedały. Na biodrach nowa sukienka. A centrymetrów dwa mniej. Gdy siedmiolatka mi na Ty próbuje. A potem na tarasie buduje apartament.
I gdy siedzę, tak, jak w tej chwili, przy drewnianym stole, na drewnianej ławie, z widokiem na nasze góry, bo w tych austriackich zimno, mokro i bez nas. I czuję, że szanse są, żebyś o tym wszystkim się dowiedział. Przede mną długie wolne leniwe bardziej, niż mniej, pięć jeszcze dni.
Szanse są.
Pięć dni. Tematów dużo więcej.
Posłuchaj...


Kind regards,
Anna


ups!





sobota, 9 lipca 2016

SOS urlopowe!

Kochani,
Może Ktoś dziś zajrzy tu do mnie...
Dziś w nocy mieliśmy wyjechać na camping do Austrii, góry, jezioro, cud miód.
Ale prognozy od kilku dni wskazują jednoznacznie na ulewy, burze i temperaturę spadającą w nocy do 10 lub nawet 6 stopni.


W związku z tym od zaraz poszukujemy domu, chaty, miejscówki, czegokolwiek!
Gdziekolwiek!
Bieszczady? Kaszuby? Morze?
Marzy nam się dom - jest nas czworo dorosłych i pięcioro dzieci w wieku 4-15 lat.
Dom, pokoje, plac zabaw, whatever!


Z tym, że od jutra...


Polecicie? Znacie? Zaczynam dzwonić...
Dziękuję....