Czasem tak przysiądę na chwilę i po głębszym oddechu, wolniejszym, samo się pisze...
Wierszyczek taki...
Stare, stare dzieje moje.
na głos nawet nie pomyślę
o tym co mogło być
bo to niemożliwe, że by mogło
cała moja podarta historia
choć może bardziej z niej scenki
jak z przeczytanej dawno książki
podsłuchanej rozmowy
dziwnie
bo powinno boleć
gdy próbuję przypomnieć sobie
emocję z tamtego miejsca
gdy z boku patrzę na siebie samą
wtedy
ale nie boli, nie ma
a jednak ciągnie mnie czasem w tę stronę
jakbym musiała wrócić, żeby drzwi zamknąć
za sobą
wtorek, 25 kwietnia 2017
piątek, 21 kwietnia 2017
najpyszniejsze okruszki po babeczkach czekoladowych
Dzisiaj krótko, ale przepysznie.
Rzadko podaję u siebie przepisy, co nie znaczy, że rzadko gotuję i piekę.
Dwa dni temu, bardzo spontanicznie, właściwie pod wpływem wszechobecnej aktualnie fazy naszych dzieci na gotowanie i bycie master szefem juniorem, wyszperałam w telefonie szybki przepis na babeczki czekoladowe
Piec miałam ja, a dzieci dekorować. Przepis niby pierwszy lepszy, z brzegu, a okazał się cudem!
Ogromnym błędem było jedynie upieczenie babeczek z jednej porcji.
Zapach przyciągnął na nasz taras wszystkie możliwe dzieci, czyli sześć umorusanych buziek plus sześć par koszmarnie brudnych rąk, gotowych chwycić po dwa... cokolwiek by to nie było. Do tego dwie Mamy, zziębnięte na kość. Babeczki piekły się dokładnie 21 minut. Stygły już niemal w ustach...
Nie było szansy na zrobienie pięknych zdjęć ani na dekorowanie babeczek. Rozpływały się w ustach.
Dzielę się z Wami przepisem i ochotą na najpyszniejsze czekoladowe babeczki, po których szybko zostają najpyszniejsze okruszki:) Nie mogłam się z Wami nie podzielić tym przepisem.
Wczoraj piekłam je znowu i do kilku wcisnęłam po plasterku banana. Pychota i dobra zabawa w poszukiwanie:)
Przepis jeszcze raz tutaj
Smacznego!
wtorek, 18 kwietnia 2017
let your spring wings spread out
Chodzę już po tym świecie 39 lat plus jeszcze trochę. To dobry moment. To dobry moment na wszystko. Na to, na co wcześniej może było za wcześnie. Albo myślałam, że przecież jeszcze z tym zdążę. I na to, na co zwykle nie mam czasu. Bo kiedy, jak nie teraz? Kiedy, jeśli nie już?
To dobry moment i na to, o czym mogło mi się zdarzyć pomyśleć, ze to nie dla mnie... lub - czy powinnam...?
Tak więc odrzucam rozterki pod tytułem powinnam...lub nie... Wybieram moje ulubione - mogłabym...
Mogłabym tańczyć z Tobą, w kowbojkach, na przykurzonych deskach dzikiego zachodu.
Mogłabym rzucić pracę i wyjechać w roczną podróż dookoła świata. Spotykać ludzi, o których nic nie wiem, ale wiem, że w niczym by mi to nie przeszkadzało.
Mogłabym rzucić pracę i nie wyjechać w roczną podróż dookoła świata, tylko zająć się... naszym domem, dziećmi, życiem. Wyżyłabym się w końcu kulinarnie, odbierałabym dzieci ze szkoły, czytałabym im do snu. Mówiłabym do nich po angielsku, ten jeden dzień w tygodniu, co ot tak dawna już planowałam robić, ale dotąd mi się nie udało. Nie musiałabym krzyczeć i się denerwować, że znowu nie mam czasu. Nie musiałabym nigdzie i nigdy się spieszyć.
Mogłabym przesiedzieć cały dzień na naszej drewnianej ławce na ganku, czytać książkę, gapić się na sąsiadów i wystawiać twarz do słońca.
Mogłabym wynająć na cały tydzień pokój z wielkim łóżkiem i białą pościelą. I spać.
Mogłabym kupić dom gdzieś w Prowansji, z zapachem lawendy pod oknami, czosnku z kuchni na dole, ale przede wszystkim z wielkim oknem w sypialni. Postawiłabym przy nim biurko i pisałabym. Jak w filmach, jak w snach moich. Mogłabym napisać tam książkę, którą w sobie noszę.
Mogłabym wyrzucić z szafy całą garderobę (!) i iść na wielkie zakupy. Wymieniłabym ciemne na jasne i kwieciste, stare na nowe, maxi na mini. Wszystko.
Mogłabym odwiedzić Nazhę w Montanie. Dzieli nas osiem stref czasowych i dwanaście godzin lotu. Ale łączy taka przyjaźń, która słów nie potrzebuje. A w kilku całą oczywistość zawiera. Oczywistość tęsknienia, zrozumienia, ukochania. Razem z Tobą tam pojedziemy, bo musisz Nazhę poznać. I Montanę zobaczyć.
Mogłabym chodzić w szpilkach, zwariowanych i pięknych butach. Nawet już takie mam i potrafię w nich stać. Jestem wtedy wyższa i szczuplejsza. I o to chodzi.
Mogłabym tak marzyć i tymi marzeniami się karmić. Bo mają dobrą energię, pomagają oderwać na chwilę stopy od ziemi i poczuć się lekko.
Powinnam... nie powinnam.. marzę po prostu i myślę sobie, kiedy, jak nie teraz? Młodsza nie będę. Inna też nie. Czas powalczyć i uwierzyć, że się uda, zamiast smęcić wieczorami pod nosem, że znowu z czymś nie zdążyłam.
Wyciągam więc skrzypiące z zaspania skrzydła, rozpościeram. Prasować nie będę, bo przecież ja nic nie prasuję.
Czy mnie od ziemi oderwą?
No pewnie:-)
Pracy póki co nie rzucę, ale szaloną podróż we dwoje, z Mężem moim równie szalonym, już mamy zaplanowaną - tylko my, rowery i Saksoński Szlak Winny...:)
poniedziałek, 17 kwietnia 2017
wiosna i radość
Ostatnio było dużo pisania, dużo gadania.
A czasem wystarczy trochę się zamknąć. Więcej robić, niż mówić. Popatrzeć. Słońce wypatrzeć:)
Mamy drugi dzień Wielkanocnych Świąt. Spędzamy go w naszym domku - jak ja to mówię - stacjonarnie. Ja bardzo, bo siedzę, już całe pół godziny! Rozglądam się i nacieszam. Jutro do pracy, ale mamy jeszcze dziś. Lenimy się. Odpoczywamy. Raz po raz tylko zerkając na serniki, domowy pasztet i krokiety mamy B.
Wiosna. Nareszcie! Nadal z przewagą zimna i deszczu, ale ogród się nie poddaje i budzi do życia. Magnolia gubi ostatnie płatki, nieśmiało pokazują się tulipany, trawa jest gęsta i soczyście zielona. A nasz dom? Tadaaam! Nasz dom zmienił kolor. Dawno temu planowaliśmy zieloną elewację, ale po niemal siedmiu latach dojrzeliśmy do kompletnej zmiany:) Pomalutku, powolutku i jest - magiczny numer farby S 1505-Y40R - zrobiło się subtelnie, spójnie, jasno. Tak idealnie:)
Marysia skończyła osiem lat, a z tej okazji wyprawiliśmy małe dziecięce przyjęcie. Koleżanki, zabawy, śmiechy, chichy. I ten czarowny dziewczęcy świat...
No, może tego czasu ciągle za mało. Tylu rzeczy nie robię... tych małych i tych dużo większych...
Ale tak widocznie musi być. Jest pięknie tak, jak jest:)
Z uśmiechami...
Ania:)
piątek, 14 kwietnia 2017
zanim Wielka...
...to zadumać się trzeba
naprawdę zatrzymać, przystanąć, pomyśleć
iść do kościoła, posiedzieć, pomilczeć
bo w tym milczeniu tak wiele można usłyszeć
a potem przyznać do wszystkich tych słabości, choćby za każdym razem te same były
lubię chodzić do kościoła
lubię w nim być, nawet, gdy jest niby pusty
gdy przekraczam próg i czuję chłód kamiennych posadzek
to i tak mi cieplej
bo wiem, że On jest
bo w kościele bardziej i spokojniej mogę sobie przypomnieć
że nie jesteśmy sami i bać się nie musimy
że mamy próbować, ciągle od nowa
i wcale od razu nie będziemy dużo lepsi, nie od razu to się uda
potkniemy się znowu, i znowu zapomnimy, rozpędzeni dniem, pracą, byciem człowiekiem
ale to nic, najważniejsze, żeby nie być obojętnym, nie odpuszczać i nie zagłuszać
tylko próbować, choćby ciągle od nowa
od nowego tygodnia, po kolejnej spowiedzi
gdy siedzę w tej drewnianej kościelnej ławce, w ciszy, która tylko szeptami jest przerywana
to taki spokój mnie ogarnia
a w ciszy słyszę o wiele więcej, słyszę w niej siebie
a to On mówi
i wśród żalu i Nadzieja się pojawia
ramieniem otacza, taka oczywista, bo przecież zawsze tu była
i jest
i będzie
nawet, gdy ją zagłuszę, gdy się poddam
to Ona czeka
wychodzę a oczy mam mokre od łez
z radości, ulgi, że Wiara wystarczająca we mnie nadal jest
i Miłość, i Nadzieja
próbować nie przestanę
naprawdę zatrzymać, przystanąć, pomyśleć
iść do kościoła, posiedzieć, pomilczeć
bo w tym milczeniu tak wiele można usłyszeć
a potem przyznać do wszystkich tych słabości, choćby za każdym razem te same były
lubię chodzić do kościoła
lubię w nim być, nawet, gdy jest niby pusty
gdy przekraczam próg i czuję chłód kamiennych posadzek
to i tak mi cieplej
bo wiem, że On jest
bo w kościele bardziej i spokojniej mogę sobie przypomnieć
że nie jesteśmy sami i bać się nie musimy
że mamy próbować, ciągle od nowa
i wcale od razu nie będziemy dużo lepsi, nie od razu to się uda
potkniemy się znowu, i znowu zapomnimy, rozpędzeni dniem, pracą, byciem człowiekiem
ale to nic, najważniejsze, żeby nie być obojętnym, nie odpuszczać i nie zagłuszać
tylko próbować, choćby ciągle od nowa
od nowego tygodnia, po kolejnej spowiedzi
gdy siedzę w tej drewnianej kościelnej ławce, w ciszy, która tylko szeptami jest przerywana
to taki spokój mnie ogarnia
a w ciszy słyszę o wiele więcej, słyszę w niej siebie
a to On mówi
i wśród żalu i Nadzieja się pojawia
ramieniem otacza, taka oczywista, bo przecież zawsze tu była
i jest
i będzie
nawet, gdy ją zagłuszę, gdy się poddam
to Ona czeka
wychodzę a oczy mam mokre od łez
z radości, ulgi, że Wiara wystarczająca we mnie nadal jest
i Miłość, i Nadzieja
próbować nie przestanę
poniedziałek, 10 kwietnia 2017
tata to połowa świata
Właściwie tego nie znam. Nie wiem do końca, jak to jest. Jak by było. Gdybym miała tatę.
Zakładam oczywiście tylko dobry scenariusz.
Gdy się kogoś - lub coś - traci... gdy coś się kończy niespodziewanie, niechcący, kończy się zanim w ogóle porządnie się zaczęło... pozostaje żal i tęsknota. Żal nam tego, co w naszych wyobrażeniach mogłoby by się wydarzyć, i z góry myślimy, że to niewydarzone byłoby... piękne.
Piękne, dobre, warte tych niedoszłych wspomnień. Ten dalszy ciąg miałby być tylko pozytywny, no, może z drobinkami jedynie słabości i potencjalnych konfliktów.
Miałam siedem lat. Mój brat pięć. I wtedy definitywnie zostaliśmy bez taty. Nie wiem, jak dokładnie zrobiła to nasza Mama, że nie odczuliśmy wtedy nagłego pęknięcia, jakiejś ogromnej zmiany. Być może dlatego, że tata znikał już wcześniej, że czasem więcej go nie było, niż był, może dlatego, że byliśmy naprawdę mali, a ja z pewnością dryfowałam już wtedy gdzieś w swoim małym wewnętrznym dziewczęcym świecie. A był ten mój świat baaardzo bogaty.
W każdym razie Mama zadbała o to, żeby rozwód i ostateczny brak taty roztarły się między naszymi dniami, miesiącami i latami. Nie wiem, jakim cudem Jej się to udało, bo z pewnością ten czas nie zostawił za sobą traumy. Raczej dojrzewał razem z nami, żeby - jak to było w moim przypadku - najmocniej zaboleć, gdy miałam jakieś osiemnaście lat.
Ale gdy patrzę dziś na swoje dzieci - nie mam wątpliwości. Tata, to połowa świata. Właśnie dla nich. Mama i Tata są jak dzień i noc, księżyc i słońce. Oczywistość. Wszystkość.
Nasze dzieci mają dziś osiem i pięć lat. Ich Tata czyta im książki przed snem. Gra z Jankiem w nogę, a z Marysią odrabia większość lekcji. Zawozi je do szkoły i przedszkola, a po pracy stamtąd odbiera. Każda przeciągająca się nieobecność B. wywołuje lawinę dopytywań kiedy tata wróci? Mimo, że to przeciągnięcie trwa dziesięć minut. Wzrusza mnie, gdy dzieci oczekują zapewnienia, że Tata jest tu lub tam, że robi to i tamto i niedługo będzie z powrotem. Wzruszają mnie rysunki, na których jesteśmy wszyscy czworo, i ta oczywistość w ich oczach i przekonaniu, że jedyna pełność to cztery. Cztery widelce i krzesła. Cztery miejsca w aucie i cztery szczoteczki do zębów.
To niesamowite, że dla małych dzieci, osoby i wydarzenia z ich bezpośredniego otoczenia, z ich codzienności, składają się na jedyny prawdziwy świat. Znają tylko to, co my, rodzice, im pokażemy i czego nauczymy. Jacy jesteśmy i ...że jesteśmy.
Patrzę dziś na naszą rodzinę i widzę już, jak to jest. A czego mi zabrakło. Serce mi niemal ze szczęścia pęka, bo dzieci mają Tatę. Ze wszystkim, co Tata ze sobą niesie. Takie to niby oczywiste, a tak niezwykłe.
Teraz widzę, z czym się do Taty biegnie, gdy jest się ośmioletnią dziewczynką, jak nasza Marysia. Bo ja ze wszystkim biegłam tylko do Mamy. Choć podobno wiele pragnęłam Jej zaoszczędzić, więc dość wcześnie sama szukałam rozwiązań dla moich małych rozterek.
Teraz widzę, jak stopniowo zacieśnia się więź ojca z synem, jak ważny jest ten ojcowski autorytet i jak niełatwo go sobą budować.
Jak niełatwo jest być swoją połową świata, a co dopiero, gdy trzeba być nim całym.
Najlepiej, jak się potrafi...
Szkoda, że tak wielu rodziców odpuszcza, lekceważy, tchórzy. Szkoda, że tak wielu rodziców bierze rozwód ze swoimi dziećmi. A one zostają z żalem, który prędzej czy później się pojawi, nie do końca zrozumiany. Ale zawsze niechciany.
Dziękuję Ci Mamuś. I Tobie Kochanie, Tatusiu naszych dzieci.
Ściskam Cię, Braciszku...
niedziela, 2 kwietnia 2017
think Italian! nie mogę się doczekać...
#thinkitalian - ciąg dalszy:)
Z góry uprzedzam, że zdjęcia pochodzą ze stron internetowych wspominanych campingów, nie są nasze, co wydaje się oczywiste:) Naszymi zdjęciami mam nadzieję zachwycić Was po powrocie.
O tym, jak długą drogę musieliśmy pokonać, zanim wybraliśmy sam tylko cel naszych tegorocznych wakacji, pisałam w jednym z poprzednich postów. O tutaj.
Na radosnym końcu naszych zmagań zdecydowaliśmy, że wyjedziemy na dłużej, niż dotąd. A co.
A dokąd? Na dwa włoskie campingi - w południowym Tyrolu i u wybrzeża Adriatyku.
Południowy Tyrol, z cudownie brzmiącymi nazwami miejscowości... Bolzano, Merano, a pomiędzy nimi Tesimo/Tisens - jako, że w tym rejonie nazwy miast podawane są w dwóch językach - po włosku i austriacku. Właśnie tam znajduje się wybrany przez nas Nature Caravan Park Tisens.
Nie ma to jak zachwycać się własnym urlopem, zanim się w ogóle na niego pojechało, prawda?:)
Zanim będę mogła pokazać nasze zdjęcia - udostępniam kilka ze strony Campingu.
Południowy Tyrol obiecuje 300 słonecznych dni w roku. Ma być rajem dla dzieci, dzięki atrakcjom typu eko farmy ze zwierzętami i place zabaw. Przepiękne widoki. Błogość łąk otoczona zapierającymi dech w piersiach szczytami gór. Wyśmienite jabłka. Szlaki winne. Kuchnia alpejska i śródziemnomorska w jednym. Bo to dwa w jednym - trochę Austrii, trochę Włoch. Południowy Tyrol.
Dla porównania - moje ostatnie nie byle co - różnica wysokości 60m, z których jakieś 150m długości pokonałam pieszo, opierając swoje słodkie ciało o miętowy rower...
To on na Stelvio. A ja się w tym czasie poopalam. Siedząc.
A drugi camping?
Zobaczcie sami... Wybrzeże Adriatyku, godzinka drogi do Wenecji, piaszczyste plaże, błękit nieba, ciepło, gorąco - to Camping Mediterraneo.
Sama Wenecja nie korci mnie tak, jak - słuchajcie - Burano, Merano i Torcello...
Nie, nie, to nie imiona przystojnych Włochów, tylko nazwy wysp, znajdujących się w pobliżu Wenecji. Czy nie brzmią pięknie? :)
Zajrzymy tam, zwłaszcza na Burano. Bo tak się tam żyje...
hmm...
Jest jeszcze coś. Ta plaża, słońce, baseny... wiecie, o co chodzi?
No właśnie. Mam trzy miesiące. Jeden już zmarnowałam. Ale nie poddaję się.
Przede mną co najmniej 5 kg wyrzeczeń i silnej woli. 5kg! Szkoda, że nie ubywa tak szybko, jak przybywa...:)
Dlatego od już, od zaraz - think Italian!
A jak wyglądają Wasze plany urlopowe?
Z góry uprzedzam, że zdjęcia pochodzą ze stron internetowych wspominanych campingów, nie są nasze, co wydaje się oczywiste:) Naszymi zdjęciami mam nadzieję zachwycić Was po powrocie.
O tym, jak długą drogę musieliśmy pokonać, zanim wybraliśmy sam tylko cel naszych tegorocznych wakacji, pisałam w jednym z poprzednich postów. O tutaj.
Na radosnym końcu naszych zmagań zdecydowaliśmy, że wyjedziemy na dłużej, niż dotąd. A co.
A dokąd? Na dwa włoskie campingi - w południowym Tyrolu i u wybrzeża Adriatyku.
Południowy Tyrol, z cudownie brzmiącymi nazwami miejscowości... Bolzano, Merano, a pomiędzy nimi Tesimo/Tisens - jako, że w tym rejonie nazwy miast podawane są w dwóch językach - po włosku i austriacku. Właśnie tam znajduje się wybrany przez nas Nature Caravan Park Tisens.
Nie ma to jak zachwycać się własnym urlopem, zanim się w ogóle na niego pojechało, prawda?:)
Zanim będę mogła pokazać nasze zdjęcia - udostępniam kilka ze strony Campingu.
Południowy Tyrol obiecuje 300 słonecznych dni w roku. Ma być rajem dla dzieci, dzięki atrakcjom typu eko farmy ze zwierzętami i place zabaw. Przepiękne widoki. Błogość łąk otoczona zapierającymi dech w piersiach szczytami gór. Wyśmienite jabłka. Szlaki winne. Kuchnia alpejska i śródziemnomorska w jednym. Bo to dwa w jednym - trochę Austrii, trochę Włoch. Południowy Tyrol.
Mój mąż już dziś prosi o pół dnia wychodnego, co oznacza oczywiście wyjazdowe. Zabieramy ze sobą rowery, a w pobliżu naszego pierwszego campingu znajduje się - jak on to mówi - mekka kolarzy - przełęcz Stelvio. Jak wiecie, sama trochę jeżdżę na rowerze, ale to, jak Wikipedia opisuje tą najwyższą przejezdną we Włoskich Alpach przełęcz... jakiś odlot! A mój mąż się tam wybiera. Rowerem.
Cytuję za Wikipedią: "Na podjazd od strony północnej prowadzi droga o długości 24,3 kilometra przy średnim nachyleniu 7,4 procent, zawierająca 48 ponumerowanych zakrętów. Daje to rzadko spotykane na innych alpejskich drogach przewyższenie trasy wynoszące ponad 1800 metrów. Podjazd od strony południowo-wschodniej liczy 21,5 kilometra przy średnim nachyleniu 7,1 procent (różnica wysokości to 1533 metry)."Dla porównania - moje ostatnie nie byle co - różnica wysokości 60m, z których jakieś 150m długości pokonałam pieszo, opierając swoje słodkie ciało o miętowy rower...
To on na Stelvio. A ja się w tym czasie poopalam. Siedząc.
A drugi camping?
Zobaczcie sami... Wybrzeże Adriatyku, godzinka drogi do Wenecji, piaszczyste plaże, błękit nieba, ciepło, gorąco - to Camping Mediterraneo.
Sama Wenecja nie korci mnie tak, jak - słuchajcie - Burano, Merano i Torcello...
Nie, nie, to nie imiona przystojnych Włochów, tylko nazwy wysp, znajdujących się w pobliżu Wenecji. Czy nie brzmią pięknie? :)
Zajrzymy tam, zwłaszcza na Burano. Bo tak się tam żyje...
hmm...
Jest jeszcze coś. Ta plaża, słońce, baseny... wiecie, o co chodzi?
No właśnie. Mam trzy miesiące. Jeden już zmarnowałam. Ale nie poddaję się.
Przede mną co najmniej 5 kg wyrzeczeń i silnej woli. 5kg! Szkoda, że nie ubywa tak szybko, jak przybywa...:)
Dlatego od już, od zaraz - think Italian!
A jak wyglądają Wasze plany urlopowe?
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
ON Obudziłam się dziś o szóstej. Dokładnie. Budzik łagodnie wyciągnął mnie z głębokiego snu, rekompensując moje własne zaskoczenie melodi...
-
Nie zaczęłam przygotowań. Nie kupuję światełek, ozdób, kokard. Nie myślę o świątecznym menu i nie kupuję prezentów. W moim kalendarzu nadal ...
-
Siedzę na drewnianym, dziecięcym krzesełku, przy kominku, ogrzana jego ciepłem. W dłoni piękna kryształowa szklanka, do połowy pełna... kilk...