Saksoński Szlak Winny zwiedzamy we dwoje na rowerach już drugi raz. O tym zeszłorocznym pisałam tutaj, o tegorocznym zaczęłam w poprzednim poście.
Czas na dokończenie trasy, dzień drugi, w którym pokonałam swój własny rekord przejechanych dziennie kilometrów. Cudowne godziny podziwiania okolic Miśni, która nie bez powodu nazwana jest tutejszą Toskanią. Ja czułam się, jakbym była nie tylko w Toskanii, ale i w Prowansji i Holandii. A to przecież cały czas bardzo niemieckie Niemcy:)
Ale od początku. Poranek zaczęliśmy od śniadania w pensjonacie, uwielbiam śniadania, które czekają na mnie:)
Na dworze rześko. Żałuję, że nie mam czapki, ale liczę na dużo słońca tego dnia. Z drugiej strony wiem, że wystarczy kilka pierwszych kilometrów i choćby jeden podjazd, a moje policzki robią się gorące i czerwone bynajmniej nie z zimna:)
Planujemy jechać przed siebie wschodnim brzegiem Łaby. Do skutku, czyli do możliwego przeprawienia się na drugą stronę mostem lub promem. Powrót oczywiście inną już trasą, obiadek gdzieś między polami, lody w Miśni i kolacja w uroczej knajpce w miasteczku, którą wypatrzyliśmy poprzedniego wieczoru....
Do Miśni mamy zaledwie 7km, ruszamy nieutwardzoną ścieżką, która prowadzi między polami. Proste odcinki, które przecinają uprawy warzyw i ziół. Skrzyżowania i alejki, pusto i cicho. Dojeżdżamy do miasta i szukamy tego mostu. Mostu z widokiem.
Widok na zamek w Miśni jak zwykle zachwyca. Znamy już przecież doskonałe to miejsce, idealne do zrobienia zdjęć i ustalenia szczegółów dalszej części trasy.
Ruszamy na południowy-zachód, nadal cicho, sielsko i zielono. Mijamy winnice na niewielkich zboczach, miasteczka i restauracyjki, zachęcające turystów i cyklistów do wstąpienia na małe co nieco. Zazwyczaj. Bo dziś spora część knajpek ma wystawione tablice z informacją o Ruhetag, czyli dniu wolnym. 2 maja to dzień nie świąteczny, ale - jak widać - nieroboczy:)
Około 20 kilometra Łaba niespiesznie zakręca, tworząc łuk a mój żołądek zaczyna wariować. A właściwie wszystko poniżej żołądka. Biorąc pod uwagę moje siły na wspólne zamiary, planujemy przejechać około 25 kilometrów i zawrócić, tak, żeby cała trasa nie przekroczyła zbyt mocno 50 km. No, z przerwami na makaron i lody, mogłabym ją zaokrąglić do 60 km, ale jesteśmy na 20km a mnie skręca nieprzyjemnie... Na szczęście trafiamy na czyste, otwarte i odpowiednio zaopatrzone... TOI TOI'e:) Tak sobie akurat stały i czekały. Szanse na wykonanie planu dnia wzrosły:)
Na szczęście! Bo przed nami pojawił się krajobraz, jak z Prowansji... moja miłość... piaskowe elewacje, dachówki w kolorze cegły, winnice pnące się po zboczach, w każdym możliwym zakątku, soczysta majowa zieleń... brakowało mi tylko lawendy...
Uśmiechnęłam się też na widok szyldu Bäckerei, który odczytałam po mojemu, czyli bakery:)
Ogromniaste drożdżówki z serem, z czekoladą, w stylu leszczyńskiej cukierni, sernik na kawałki, lody, pszenny chleb... Swojsko. Pani zapakowała nam na później po jednej drożdżówie i ruszyliśmy w drogę. Zrobiło się gorąco, mostu nie było widać, o promie nie słychać. 26 kilometr - krótka przerwa na niemieckie słodkości musiała nastać:)
A przy okazji - proszę, jak o nas, rowerzystów zadbano - schody na saksońskim szlaku to żaden problem!
Po Prowansji przyszedł czas na Holandię:) Mijaliśmy przecudne miasteczka, wioseczki, domki, ułożone cicho, ale kwieciście. Zadbane podjazdy, doniczki na parapetach, czyli tak, jak lubię. Uwielbiam jeździć na rowerze właśnie za tą możliwość podglądania i zachwycania się wszystkim, co mijam. Choć mam ochotę zatrzymywać się co 100 metrów i robić zdjęcia, ale z przyczyn oczywistych tego nie robię, zostawiam sobie w pamięci całe mnóstwo widoków, zakątków, obrazów uchwyconych przez mały moment, ale takich, których długo się nie zapomina:)
Zaletą jazdy na rowerze jest też towarzystwo mojego Męża:) Czas i kilometry uciekają nie wiadomo kiedy. Cały czas szukaliśmy mostu lub promu, drogowskazy pokazywały przeprawę dla rowerzystów w miejscowości Riesa, tam też dojrzeliśmy most! Mostem biegła jednak droga ekspresowa, a nasza ścieżka zaprowadziła nas prosto na brzeg Łaby...
36 kilometr, czas się przeprawić. Prom - proszę bardzo - czekał na nas na drugim brzegu. Może i była to barka, mini stateczek, ważne, że spełniała swoje zadanie. Wystarczyło pojawić się na kładce, a pan sternik ruszył prosto w naszym kierunku. Zabrał tylko nas, skasował parę euro. Taka praca. Czadersko, powiedziałabym.
Skoro przejechaliśmy 36 kilometrów, tyle samo musieliśmy przejechać z powrotem. Suma daje... trochę więcej, niż zakładał plan, ale siły nadal miałam, fascynacja nie mijała. W naszych sakwach czekał lunch, wystarczyło znaleźć przyjemnie wyglądającą drewnianą ławkę i trochę odpocząć.
Przecinając pola, kierowaliśmy się w stronę Miśni. Po drodze zauważyłam słup, na którym oznaczono najwyższe poziomy rzeki Łaby w historii tego miejsca. Aż trudno uwierzyć, że woda mogła sięgnąć tak wysoko i tak daleko... Również całkiem niedawno. W 2013 roku powódź sięgnęła ponad parasole przybrzeżnej knajpki, duuużo ponad naszymi głowami...
Ławka idealna na odpoczynek trafiła się nam gdzieś między Boritz a Hirschstein. Na rozdrożu. Idealnie.
Po 50 kilometrze znalazłam się w raju. Powoli, bo żal było jechać zbyt szybko i nie pogapić się i nie zamarzyć, mijaliśmy małe, urocze domki. Było ich zaledwie kilkanaście. Znajdowały się bardzo blisko brzegu, mieszkańcy musieli być raczej odważni, bo każda powódź z pewnością dociera co najmniej pod drzwi każdego z nich. Każdy dom z ogrodem, małą furtką, swoim światem. Dojazd jedynie wąską drogą, po której i my jechaliśmy. Za nimi bardzo wysokie wzniesienie, zieleń i wilgoć. Zamiast winnic - ule. Miód i nalewki można było wziąć ze sobą z drewnianych stoliczków, zostawiając odliczone kilka euro. I tylko ze względu na pojawiające się pomału zmęczenie, nie zatrzymywałam się co minutę na zrobienie zdjęcia. Poza tym, panował tam na tyle kameralny klimat, że mam wrażenie, że moje zatrzymanie, wyciąganie aparatu i pstrykanie zdjęć, zaburzy ciszę naszą i mieszkańców.
Przed nami nadal pozostawało ponad 20 kilometrów, liczba spalanych kalorii nie dała się oszukać małą porcją makaronu. Sił nie przybywało. Choć radochy - wręcz przeciwnie:)
61 kilometr. Widać Miśnię, jest dobrze. Pod mostem rozkłada się cyrk z żywymi zwierzętami, a ja myślę już tylko o lodach na starym mieście.
Taaaakie lody były warte przejechanych kilometrów. Normalnie kiedyś tu dla nich wrócę. Basil-lime czyli sorbet limonkowy z posiekaną bazylią. Cudo! Plus słony karmel, oczywiście:)
Wracamy do Weinbohla znaną nam już trasą, z małą nadzieją, że może przypadkiem trafimy na winnicę, w której w zeszłym roku degustowaliśmy dwa smaki wina oraz bagietkę ze smalcem:) Mimo, że czuję coraz dosadniej każdy przejechany kilometr, jest dobrze, jest uroczo, czuję, ze żyję.
Jest i winnica! Weingut Schuh, przeniesiona do innego budynku, ale nie szkodzi, sączymy po 2ml różowego wina, z butem na etykiecie, kupujemy i ruszamy w ostatni już etap naszej trasy.
Niewiele pamiętam z tego ostatniego etapu. Jadę 5km/h. Bartek pociesza i obiecuje, że już prawie, że niemal widać nasz pensjonat. A ja nawet nie czuję, że jadę. Nic nie czuję:)
Ale docieram do mety. Szczęśliwa. Głodna. Dumna z siebie. 75 kilometrów!!!
Kolacja na ciepło mija nam koło nosa, bo w restauracyjce, którą wybraliśmy wczoraj na dzisiejszą kolację - również Ruhetag! Pozostaje Lidl, ser pleśniowy, piwo i chipsy. A co.
Wrócimy tutaj. Za kilka lat i z dziećmi. I ze znajomymi. Na pewno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz