sobota, 2 września 2017

włoskie wakacje. cz.6. Murano-Burano-Veneto





Miałam nadzieję, że uda mi się dokończyć wakacyjne opowieści zanim zrobi się jesiennie i chłodno.
Ale trudno, ostatnio uczę się nie spieszyć zbytnio z życiem. Tak wyszło więc.
Przyjemnie będzie mi wrócić do jednego z najgorętszych dni podczas naszego urlopu we Włoszech.
Słońce, Laguna Wenecka, a boat!:) I te nazwy brzmiące cudownie... Punta Sabbioni, Murano, Burano i Veneto.
Wyspy, kanały, bliskość lotniska (kochamy samoloty podczas lądowań i startów), no i Wenecja. Romantycznie, gorąco, drogo. Ale my przede wszystkim wspaniale się bawiliśmy.






Według początkowego planu, z campingu mieliśmy dojechać do portu na rowerach i przywiązać je do drzewa (czyt. przypiąć do słupa, ale tak gorzej brzmi). I stamtąd ruszyć w rejs. Niestety rowery zostały pokruszone, o czym pisałam tutaj i co nie wpisuje się w klimat moich wakacyjnych opowieści.
W każdym razie dotarliśmy do portu autem, port nas zachwycił, jeszcze bardziej urocza Polka, która wręczyła nam bilety na łódkę i tak wypłynęliśmy na zatłoczone wody Laguny Weneckiej.








Murano
Myślałam, że to wyspa, a tu niespodzianka! Murano, to grupa aż siedmiu wysp, połączonych mostami. Nas przywitało jednym ze swoich najsłynniejszych talentów. Prosto z promu weszliśmy do muzeum i fabryki szkła Colleoni, niewielkiej hali, gdzie odbył się pokaz dmuchania, formowania i co tam jeszcze - szkła artystycznego, tłumaczony na trzy języki. Coś niesamowitego! Niestety obowiązywał tam zakaz robienia zdjęć, ale wystarczy użyć google. Lub tam pojechać:)
W głębi ceglanego budynku znajdowała się galeria szklanych cudów, biżuterii, rzeźb, żyrandoli (tu o wiele bardziej pasuje słowo chandelier...) i całego mnóstwa przeróżnych przedmiotów, od kieliszków do kostek do gry. Wszystko ze szkła, dwa piętra zachwytu....











Pobyt na Murano zaplanowano nam na jedną godzinę. Zdążyłam więc nacieszyć oko i kupić bransoletkę z błękitnych szklanych koralików.


Burano
To kolorowe domy, ułożone zgodnie wzdłuż kanałów. Na pomalowanie własnego domu wymagane jest tu pozwolenie. Lokalne władze muszą się również zgodzić na kolor farby. Dzięki temu podobno kolory domów rzadko się powtarzają.
Burano ubrane jest też w koronki. Posiada dość długą koronkową historię. Można je znaleźć na każdym z dziesiątek straganików i w tych bardziej już ekskluzywnych butikach. Obrusy, serwetki, bluzeczki, chusteczki. Cuda wianki.
Nam ta wyspa będzie kojarzyła się z poszukiwaniem cienia i klimatycznej knajpki, gdzie mieliśmy zjeść pranzo... lunch:) Nielada wyzwaniem było przeciśnięcie się przez tłumy turystów i znalezienie odrobiny zacienionego stolika. I nie zgubienie dzieci. Uznaliśmy, że w Wenecji, która miała być ostatnim punktem rejsu, będzie najdrożej (jak bardzo się myliliśmy). Poza tym burczało nam już w brzuchach, więc postanowiliśmy najeść się na wyspie Burano.












Knajpka przy kanale. Ani grama słońca. Klimat i klimatyzacja. Papierowy obrus i koszyczek z krakersami. Spaghetti bolognese (uściślijmy, we Włoszech to makaron króluje na talerzu, jakiekolwiek bolognese to drobniejsze dodatki), grillowana pierś z kurczaka z polentą (polentę próbowaliśmy po raz pierwszy, i z pewnością ostatni, brrr....), frytki i mała woda - bolało bardziej, niż pod Stelvio. 143 EUR. W tym 10 EUR miejscowego podatku (!!!).
Przełknęliśmy i trzeba było biec na stateczek.
Kierunek - Wenecja!









Veneto
Jak to w życiu naszym bywa, dokładnie w momencie, gdy dopływaliśmy do jednego z najsłynniejszych miast na świecie, wyczerpała się nam bateria w aparacie fotograficznym.
Na szczęście mieliśmy w zapasie luz, dobry nastrój i telefony, więc rozpacz trwała krótko.
Wenecja... słyszy się o niej różne (zapachy) rzeczy. Ogląda się ją na filmach. Niektórzy o niej marzą. A przynajmniej o pocałunku na Moście Westchnień.
Naszą Wenecję zwiedzaliśmy z dwójką dzieci. To sporo zmienia, ale niekoniecznie na gorsze. Janek pewnie za parę lat zda sobie sprawę, że był w TEJ Wenecji. Najważniejsze dla dzieci były bowiem obiecane lody i szansa na cień. Te zjedliśmy na Placu Św. Marka. Z widokiem na milion turystów i rusztowania.
Pomimo tego, uważam, że udało nam się z powodzeniem uchwycić to, co w tym mieście najbardziej czarowne. Prosto ze statku trafiliśmy do pierwszej lepszej zacienionej wąskiej uliczki. Przyjemny chłód i początek niesamowitej przygody - labirynt tych właśnie zacienionych wąskich uliczek, przeplatanych kanałami, mostami i schodami, na końcu którego chcieliśmy znaleźć najważniejszy wenecki plac (czyt. lody). Zawracaliśmy raz, kiedy jeden z podniebnych korytarzy urywał się nad kanałem. Bez mostu. Za drugim razem niechcący weszliśmy do jednego z muzeów lub galerii. Siedział tam uśmiechnięty młody pan, który cierpliwie wskazał nam skrót do wyjścia "na ulicę":) Czułam się, jak w filmie "The Italian Job":) Kierunek na wschód. Kawał dobrej zabawy.
















Miasto niesamowite, mogę powiedzieć, że właśnie tak je sobie wyobrażałam. Turyści, gondole i wiszące nad głowami pranie. Stare zabytkowe budynki, słynne miejsca, TE miejsca, ale to przecież kanał i woda. Przemknęliśmy przez uliczki, chłonąc na zapas wenecki klimat i podniosłość chwili.
Ale - no przepraszam - nadal ważniejszy był cień i świeża butelka z wodą:) I sklepik z pamiątkami...













Dzień pełen wrażeń. Wielka wenecka przygoda. Ciekawostki i fakty, o których wcześniej nie wiedziałam. Zwłaszcza te geograficzne. Uwielbiam. Polecam. Wspominam:)

4 komentarze:

  1. Przecudnie kolorowo i włosko
    Zazdraszczam :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja nie mogę uwierzyć, że to wszystko już po, za nami... tak było cudownie!

      Usuń
  2. Pięknie :) Za tydzień lecę do Wenecji i już nie mogę się doczekać.
    pozdrawiam
    Hania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zazdroszczę! I czekam na relację po powrocie:)
      Pozdrowienia:)

      Usuń