środa, 27 września 2017

wrzesień



Za oknem i wewnątrz zrobiło się chłodniej.
Wrzesień przywitał nas zmianą wszystkiego.
Nowy rok szkolny, zreformowany wzdłuż i wszerz, wpływa dość bezpośrednio na nasz codzienny harmonogram. Ze względu na pracę Bartka.
Zmienia się również zawodowo i u mnie.
Każda nowość przynosi odrobinę niepewności, czasem odruchowego sprzeciwu, ale z czasem trzeba jej się poddać i znaleźć plusy. Będzie, jak będzie. Pomalutku przyzwyczajamy się i oswajamy.




Staram się nie zwariować. Nie popaść w jesienne przesilenie ani wszelaki odcień depresji.
Nawet tej kilkugodzinnej.
Jak co roku, okazuje się, że właśnie we wrześniu jest to dość trudne. A nawet niemożliwe.
I mimo, że kocham jesień, jej przytulność, taniec liści na drodze, jej pierwsze płomienie w kominku i kasztany błyszczące, jak oczy naszych dzieci, gdy je znajdują na Dworcowej... mimo to wygrywa we mnie zmęczenie i zniechęcenie.
Wszystko jest beznadziejne, tak, tak! Mam takie dni. Wpadam w nie, jak w otchłań i ... dobrze mi z tym nawet. Wyciskam z siebie tyle beznadziejności, ile tylko udaje mi się jej w sobie znaleźć.
Nie ma mowy o napisaniu pięknego, pozytywnego postu. Ani jednego porządnego słowa...
Czasem tylko ciepły komentarz zostawię u Znajomych.
A potem wracam do gapienia się przez okno, do nostalgii, marudzenia w myślach.
Aż mi nie ulży.
I gdy już wyrzucę z siebie wszystkie te myśli ciężkie od użalania... wychodzę przed dom pooddychać.
I wyrywać chwasty.
Lubię wyrywać chwasty, oczyszczać krzaczki lawendy, odsłaniać jasność kamyszków.
Ile ja wtedy myśli zdążę złapać! Najróżniejszych. Jak ja je przetrawiam i układam! Z jednymi się udaje, sama sobie je tłumaczę, dyskutuję, znajduję wspólny mianownik.
Ale z niektórymi mi nie po drodze. Nie ma szans na kompromis.
Na przykład to: boję się, o dzieci, nas, siebie, o zdrowie, bo wokół ....
Albo, że wszystko już było, że to wszystko bez sensu...
Że co dzień to samo. Przyglądam się sobie z boku, każdy dzień według tego samego schematu, a jednak wymykający się spod kontroli i ładu. Moje ciało robi za dwóch, za trzy, za dużo, za szybko.
A myśli jakieś poddane, zmęczone, szaro nijakie.
Wiem, że to minie. Całe szczęście!
Wiem, że znajdę punkt zaczepienia, oddech, promień, kolor.
Na czymś w końcu się skupię, z czegoś zaczerpnę energię, chwycę się tego i dam porwać.
Ale póki co... nic na siłę...










I tak mija mi ostatnio ten wrzesień, a za nim przyjdzie pomarańczowy październik.
Dziś kupiłam pierwsze dynie. Dużo wcześniej, niż zwykle. Ale takich barw teraz mi trzeba.
Zapalam w oknie kule, mrugają mi na gałęzi, zmuszając do uśmiechu i ciepłych westchnień.
W październiku właśnie powstało najwięcej moich ulubionych postów. Same się pisały. Jak będzie w tym roku?
Jeszcze parę dni użalania się, nostalgii, zamyślenia.
A potem...
No przecież musi być dobrze:)






3 komentarze:

  1. wrzesień juz się kończy :-) będzie lepiej :-)
    a ten wrzos w torebce genialny !!!!
    Pozdrawiam ciepło
    PS moze kawa 14.10? w drodze na Maraton Poznań?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie uwierzysz... my się znowu miniemy!
      Ty do Poznania
      my do Karpacza
      chyba, że w niedzielę?

      Usuń
    2. Hahaha serio????
      W niedziele będę padnięta a trzeba wrócić bezpiecznie i do pracy iść :-(

      Usuń