sobota, 9 września 2017

włoskie wakacje. cz.ostatnia. z obietnicą domarzeń


Wtorkowy poranek. Dziś wracamy.
Ciągle jest we mnie cała masa domarzeń... Pakuję walizkę, z półuśmiechem, bo niemal nadal czuję na stopach zimny jeszcze piasek, ten z linii brzegowej.
I powiew słonego wiatru przy skroniach.



Szybko zamienił się on jednak w rozgrzane do granic cierpliwości przedpołudnie, gorączkowe pakowanie kempingowego dobytku, palące słońce, znudzone oczekiwaniem dzieci.
Gorącooo!
Jeszcze ostatnia, krótka i niebieska kąpiel w basenie. Ciało z ulgą regeneruje się i budzi. Chłód wody przyjemnie przywraca energię i chęć do czegokolwiek.


Powroty są takie trudne!
Zostawiam za sobą jedno westchnienie za drugim.
Po koszmarnej kolizji na autostradzie pod Bolzano, nie zdążyłam tak zupełnie wrzucić na luz, który samej sobie obiecywałam. Przeczytałam niecałe dziesięć stron książki (!), (mówili, że wraca się do czytania książek gdy najmłodsze dziecko skończy cztery lata, nasze skończyło pięć, i co???). Choć i tak wystarczyło mi to, żeby poczuć niedosyt. Bo gdy udaje mi się wejść w historię bohatera czytanej powieści, całą sobą odrywam się od własnego aktualnie. Rozpoczynam wtedy podróż między moimi marzeniami, zaczynam w nie wierzyć.
A w tym roku z tym wszystkim nie do końca zdążyłam...


Nie zdążyłam dość wyraźnie wyobrazić sobie, że mogłabym zamienić pracę przy biurku, tę samą od ponad trzynastu lat, na suchy od słońca dom z biurkiem przy otwartym ciągle oknie, z wianuszkiem znajomych twarzy w pobliżu, z którymi mogę codziennie wymieniać parę słów, kilka uwag spostrzeżeń lub choćby dzień dobry lub miłego dnia!

Nie zdążyłam dość wyraźnie zobaczyć siebie z koszem warzyw i owoców pod pachą. W kuchni pachnącej czosnkiem i suszonymi pomidorami.

Nie zdążyłam dość wyraźnie zobaczyć siebie - spełniającej się. Siebie, jako kobiety, która ma czas.
A ja ciągle tego czasu nie mam. Przez te brak złoszczę się i wkurzam. Wyzywam, a potem... no płaczę...


Well....


Zanim ostatnie ziarna suchego piasku obsypały się z naszych stóp, a włosy na karku zdążyły wyschnąć pozostawiając za sobą tylko zapach Morza Adriatyckiego, na horyzoncie pojawiły się trójkątne zarysy Alp. Zielone od drzew, z prześwitującą bielą i szarością skał i powtykanymi w najbardziej niedorzeczne miejsca kapliczkami, każda z wieżyczką.








Zauroczona Lienz - austriackim miasteczkiem na pograniczu Tyrolu i Karyntii, zaczynam snuć wizję... wygranej w totka, porzucenia pracy mojej i Bartka i przeniesienia się w te lub temu podobne rejony.
Przecież moglibyśmy nauczyć się niemieckiego, zaryzykować. Dzieci małe... szkoła... rodzina... Ale to tylko kilka godzin drogi...
A może choćby częstsze podróże? Również te tylko we dwoje? 


Góry wyciągają ze mnie domarzenia, których nie zdążyłam wcześniej uściślić.







Dopiero po powrocie do domu, przekręceniu klucza we własnych drzwiach, po przywitaniu się z ogrodem, widokiem z kuchennego okna, z sąsiadami i nieskoszonym trawnikiem, osiadają we mnie na nowo spokojne myśli.
Te niedomarzenia są mi potrzebne. Dzięki nim doceniam każdą możliwość ich doświadczenia, ale z nimi w kieszeni, w kilku kieszeniach, jeszcze bardziej cieszę się z tego, co mam. Zataczam koło, wracam do siebie, do tego posta.

Czasem trzeba przebyć długą drogę, żeby na końcu dotrzeć do siebie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz