"Kochanie, siódma..."
Jeszcze nie nerwowo, jeszcze tylko szept, ale już wiem, że jest źle.
Codziennie rano jest źle.
Codziennie spóźniam się do pracy o sekundy lub minuty.
A najwięcej, jak reszta idzie na dziewiątą....wtedy wstaję najpierwsza i wydaje mi się, że zdążę naprawić świat w ciągu pół godziny. Nastawiam zmywarkę i pralkę, dokładnie zgarniam okruszki z kuchennego blatu. Śniadaniówki już pełne - kanapki z białym serkiem przekrojone w trójkąty, żeby lepiej się dzieciom jadło. W mini pojemniczku serek homogenizowany z pokruszonym herbatnikiem i kostkami jabłuszek. Żebym tylko nie zapomniała o łyżeczkach. Kilka fistaszków albo rodzynek. Czasem ciasto bananowe.
Na stole koktajl z banana, kiwi i gruszki. Wyczytałam, że to hit. No...dla mnie to hit, bo przecież większość już go zna. Pyszny, bez białego cukru, a ja się cieszę.
Ale to nie dziś.
Dziś alarm, bieganina szybsza i bardziej nerwowa, niż zwykle.
"Daj, ja ubiorę" wymieniamy się dziećmi. Szczęśliwie nie marudzą i przytakują na przygotowane wcześniej stroje. Księżniczka Zosia, Zygzak McQueen. Spineczki, dwie kiteczki, okulary. U Janka gluty pod noskiem, wywieszony język i ściskany w rączce traktorek. Ich ruchy taaakie wolne, inny wymiar. Ja biegam boso, pełna synchronia zmysłów (mimo, że bliska jestem ich postradania (co to za słowo w ogóle???) ) - jednocześnie czeszę Małą, drugą ręką wrzucam śniadaniówki do plecaków, wycieram Jankowi nos. Potem kroję sałatkę dla siebie i żałuję, że nie mam trzeciej ręki albo nie potrafię nogą otworzyć lodówki i wyjąć z niej roszponki. Myślami przelatuję po półkach w szafie i znowu nie wiem, w co się ubrać! Kot zdziwiony, codziennie tak samo, patrzy na mnie zza okna przy zlewie. Gdyby umiał robić miny, już widzę, jak by ona wyglądała.... bo nie umie, ale ja i tak ją widzę, minę beznamiętnie zdegustowaną.
B. zapina kurtki, mota się z apaszkami, przekręca czapki. Chwyta plecaki, szybki całus i wychodzą. Nie bez przepychania i łez, bo między naszymi dziećmi trwa nieustający wyścig. Pierwszy ja, pierwsza ja, zawsze i o wszystko.
Poszli. Cisza w domu. W mojej głowie panika. Już tak późno, a ja niekompletnie ubrana, bez pomysłu na strój. Tory na pewno zamkną, będę gonić pociąg ten sam, całą drogę, czekając jak sierotka na trzech przejazdach. Ale przynajmniej posłucham resztek Nogasia i domaluję rzęsy na luzie.
Ta cisza w domu. Tylko w mojej głowie jeszcze resztki zgiełku, szumu, poganiania. Myśli rozpędzone, i te same, co zawsze żałosne westchnienia...
Czemu tak musi być? Czemu każdy ranek taki sam, nerwowy i z zadyszką? O ile wcześniej musiałabym iść spać poprzedniego wieczoru, żeby rano obudzić się na czas z uśmiechem i powolnym krokiem? Czy to możliwe? O tak!
Ale u innych. Moja doba musiałaby mieć dodatkowe kilka godzin. Ale ja i tak nadal bym się spóźniała.
Czyli to jednak kwestia mnie. I naszej cudownej zwariowanej Rodzinki:) Już taka jestem. I wszystko wiem, całkiem świadomie popełniam moje własne błędy. Pozwalam, żeby się pojawiały i truły mi każdy dzień. Dość dokładnie je powtarzam, jak dejavu, jeden po drugim. A wystarczyłoby tak właśnie, po kolei usuwać ich przyczyny. A ja się poddaję na samą myśl o rewolucji w naszej sypialni i pokoju dzieci. Muszę wypatroszyć szafy z tego, co za małe, za ciasne, za stare i za nieużywane-od-lat. Dać tym szafom odetchnąć, a dzięki temu odetchnę i ja. Żebym potem nie szukała dwa dni tej spódnicy w granatowe białe pasy.
Ale to nic. W jednej z amerykańskich komedii, nota bene o mamie blogerce (chyba już o nim wspominałam), usłyszałam kilka całkiem niezłych, o dziwo, tekstów. Bardzo mi się spodobały i będę je sobie powtarzała, tak często, jak się da:
Wątpię, żeby Bóg popełnił błąd, dając twoim dzieciom CIEBIE, jako ich mamę
Myślałam, że to moje życie musiałoby się zmienić, żebym znowu mogła czuć się szczęśliwa - BŁĄD!
Moje życie JEST wspaniałe! Żeby to dostrzec, zmiana musiała zajść we mnie.