sobota, 30 kwietnia 2016

przygruntowe ocieplenia



Głęboki wieczór. Nocka właściwie.
Zamykam oczy. Czuję, że moje ciało daje za wygraną i z ulgą wyciąga się pod kołdrą, dziękując po cichu, że w końcu daję mu odpocząć. Dzieci śpią. B. już też. Mruczy pod nosem jakieś wyznania senno-miłosne. Dom.




I wtedy przybiegają, ścigając się jak zwykle.
Myśli.
Podsumowania. Plany. Postanowienia. Przypomnienia.
I refleksje.
Jedne przez drugie skaczą jak oszalałe, nie zważając w ogóle na to, że nie nadążam układać ich na odpowiednich półkach i w logicznej kolejności.
I że nie ma szans, żebym wstała i je zapisała. Choćby w telefonie. Choćby na okładce książki.
(ta, zakurzona, leży na wiklinowym koszu przy łóżku, utraciwszy nadzieję wszelką, że ją tknę wkrótce)
Niemoc jest ze mną.
A one dalej, jedna za drugą się pchają. A ja już w panice, że te słowa cudowne, delikatne ażurowe mi się właśnie udają, że tematy nowe do opisania jako nagłówki już widzę przed oczami, choć pod powiekami. I że do rana za nic ich nie zapamiętam. Że nie da się odtworzyć, że czemu teraz właśnie musiały tu podbiec do mnie i się pięknią?
O dzieciach myślę. Jak ja je kocham! Jakie są wyjątkowe, bogate w swoje własne przemyślenia, nowe słówka, nowe umiejętności, choćby takie ichnie jeszcze były. Bo czasem, to się Jankowi wydaje, że on jaskółkę robi albo wymachuje papierowym patykiem jak mażoretka. A taki dumny jest przy tym i czeka na zachwyt w moich oczach. A ja mam ten zachwyt dla niego, czasem tylko nie od razu, bo muszę drzwi od domu za sobą zamknąć przecież, bo ledwo co z pracy wróciłam. Rysunkami mnie zasypuje i przegląda zawartość moich rąk, torebek i siatek w poszukiwaniu niesamowitych słodkości i pychotek.
A Marysi to mi szkoda, szkoda mi tych chwil, których dla niej nie mam. Rozmów w cichości pokoju, na jej białym łóżku i cudownej narzucie od Iwonki z bloga. Ciągle ją przeganiam, poganiam i poprawiam. I wiem, że nie to jej pomoże, ani mi. Obiecuję sobie, że zatrzymam się przy niej, przy każdej okazji, o każdej porze, że wysłucham patrząc w oczy, nie tak całkiem z góry. Wejdę w jej rytm, na niższe obroty, bez zadyszki.
No właśnie. Bez zadyszki. Czyli tak, jak się powinno. Żyć w tempie swoje pulsu, spokojnego oddechu, bez migotania komór i przyspieszonej akcji serca. Bez arytmii. A ja ciągle się spieszę. Wymachuję przy tym rękoma, podnosząc je do góry w geście niezadowolenia. Truchtam z jednego pokoju do drugiego. I z powrotem. Bo za wolno reszta się kręci. Za wolno chodzą po domu. Za wolno ubierają rajtuzy, myją zęby i jedzą owsiankę.




Tak mi się marzy wziąć urlop długi na cały tydzień. Całe długie pięć dni. Pobyć mamą niepracującą. Z ciepłym obiadem ze zdrową świeżą surówką z koperkiem. Z uśmiechem powolnym. Ustawić sobie dzień na to, co ważne. Nie górnolotne. Nie pisarskie, zaczytane, książkowe. Nie tylko moje, zabarwione chęcią ucieczki, wolności, swobody i robienia co się zamarzy.
Ustawić sobie dzień na to wszystko takie zupełnie przygruntowe. Usiąść przy dzieciach na podłodze i poznać ich zabawkowych przyjaciół. Posłuchać, jak do nich mówią, jakie nadają im imiona. Dowiedzieć się, że są dla nich ważne. Klocki, autka i tory nie muszą przecież zawsze stać w rządku na półkach. Dziś tworzą całe poważne miasteczko, z mini lotniskiem dla helikoptera, mostem i obowiązkową remizą strażaka Sama.
Tak mi się marzy zatrzymać wskazówki zegara na ścianie, usiąść po turecku na ławce pod oknem kuchennym i patrzeć na dzieci. A potem ubrać zielone rękawiczki, paść na kolana i pielić. Tak. Lubię pielić. Wyrywać, oczyszczać. Wdychać woń poruszonej lawendy. Wystarczy spojrzeć na nią z bliska, delikatnie musnąć gałązki, nawet te teraz, ledwo zazielenione, od razu dają znać, pachną całą sobą, wywołując u mnie ogrom najczulszych wspomnień.
Tak mi się marzy być kobietą, żoną, mamą - uśmiechniętą. Ciepłą, przewidywalną. A tymczasem jestem tego kompletnym przeciwieństwem. Ja biegam, tuptam, czasem starając się nawet wyprzedzać, jakbym jechała autem. Jak mnie czasem dziwi ten powolny krok B., zaraz po przebudzeniu, kiedy idzie z sypialni do kuchni, a potem leniwie wygląda przez okno. Staram się go slalomem ominąć, ja w prawo, on w prawo, więc ja w lewo pod pachą mu niemal przebiegam, cmokam tylko w ramię, bo przecież z 5 sekund już "zmarnowałam", a całą szkolną kanapkę zdążyłabym w tym czasie zmajstrować...
Wiem, opisuję to tak troszkę groteskowo, i nie po to, żeby się żalić. Ale, żeby samej sobie uzmysłowić, że mogę wolniej. Że może mniej uda się w ciągu doby zrobić, ale może zdążę zauważyć ją w ogóle? I te klocki i tory zauważę, że ułożone są w piękną trasę, z zakrętami i górkami, na bank Szwajcarię tu mieli w zamyśle. A na kartce, która znowu na środku stołu taka porzucona z innymi została, Jasiu napisał samodzielnie swoje imię. Marysia ma cały dzienniczek szóstkami i piątkami zapisany, a ile razy ja tak naprawdę siedziałam przy niej kiedy odrabiała lekcje? Pięć?
Przecież ja od rana do zaśnięcia żyję nimi. Przecież tak to kocham. I one mnie, nas, bezgranicznie, za wszystko i bez niczego.
I z tych dni teraz zapamiętają mnie, jaka jestem. A jaka jest moja twarz, nasze rozmowy, zabawy, moja uwagę i zainteresowanie? Zapach ciasta z rabarbarem i mięsko z sosikiem też, ale to JUŻ im dałam, to JUŻ znają.
A mnie? Czy taką, jak teraz, mają pamiętać? Zabieganą, niecierpliwą, wzdychającą ciężko?












Wstanę teraz wolno od tego pisania. Wolnym krokiem pójdę do ich pokoików, odgarnę włoski z twarzy, pogiglam w stópki, obudzę i zaczniemy wspólny, radosny, leniwy dzień. Z uśmiechem i ciepłem. Tak, jak mi się marzy.


I Wam życzę udanego weekendu. Słonecznego, ciepłego, pełnego dobrej energii.
Nasz zapowiada się fantastycznie:)






środa, 27 kwietnia 2016

ja Ania i ja




Kilka dni temu nasza Córcia (lat 7) przyznała - nie bez małego smutku - że po tym, jak wyznała koleżance, że czasem mówi do siebie, tamta stwierdziła, że jest dziwna. Od razu pocieszyłam ją, że zdecydowanie ma to po mnie, że to normalne i świadczy o jej ogromnej wyobraźni.


Kiedy ja miałam siedem, osiem lat i do szkół - podstawowej i muzycznej - chodziłam już sama, najzwyczajniej w świecie mówiłam do siebie. Tak naprawdę więc nie szłam sama, ale z moimi wymyślonymi przyjaciółmi, kopiami bohaterów z przeczytanych książek lub zupełnie zmyślonymi postaciami. Szłam i rozmawiałam. Do pewnego momentu chyba nie zdawałam sobie sprawy z tego, że z nimi rozmawiam. Zorientowałam się pewnego pięknego dnia, kiedy mijający mnie pan wymownie odwrócił się i spojrzał na mnie z wielkim zdziwieniem na twarzy. Wtedy ocknęłam się, a potok myśli pojawiających się w mojej małej główce pozostał odtąd niewypowiedziany.
Do czasu małych notatek i spontanicznie zapisywanych kartek papieru. Do prób pisania pamiętnika, potem listów z Ameryki i koniec końców - bloga.
Co dziwne, moja mama twierdzi, że ze mnie - małej - słowa wycisnąć nie mogła. Nie byłam gadułą, a swoje pierwsze odważne nastoletnie decyzje po prostu jej oznajmiałam, rzadko pytając najpierw o zdanie. Były one jednak na tyle do zaakceptowania, że mama - z westchnieniem - ale się na nie godziła.
Stopem do Hiszpanii pojechałam, jak miałam 23 lata, więc to się chyba nie liczy? (podejrzewam, że o stopniu matczynej trwogi przekonam się sama za lat kilka, kilkanaście i kilkadziesiąt).
Generalnie jednak miałam być introwertyczką, skrywającą emocje, myśli i nadmiar uczuć w cichości swojej głowy i pokoju. Ale tych myśli zawsze było dużo. Wyobrażeń, uosobień i tworzenia obrazów przyszłej siebie. Oczywiście zakochanej i kochanej, miłością książkową, platoniczną, bardzo młodzieńczą. Troszkę naiwną, jak chyba każda, gdy ma się co najwyżej szesnaście lat (to wtedy, w latach dziewięćdziesiątych, obecnie szesnastolatki są, powiedzmy, bardziej doświadczone i czytają inne... nie czytają).
Teraz zdecydowanie mówię, co myślę, czasem mocno się powstrzymuję od wypowiedzenia od razu swojej opinii, jeśli coś mnie zbulwersuje. Boję się, że w końcu mi to zaszkodzi. W pracy. Ale o tym w kolejnym poście.
W każdym razie nadal zdarza mi się mówić do siebie, a właściwie - rozmawiać ze sobą. Być może to nie do końca normalne, ale przyznam, że czasem krótka rozmowa z sobą samą działa jak seans terapeutyczny. Dwa głosy: rozsądny, optymistyczny i ten marudzący, użalający się nad sobą. Cierpliwy głos rozsądku przytulający do siebie rozgoryczone serce. Nie ma kłótni, zbyt długiej dyskusji, raczej kompromis. I zaraz ulga, bo sobie samej wytłumaczę, samą siebie zapewnię, że dam radę, że jest dobrze. A jeszcze potem, że jestem fajna i silna przecież, i te moje kłopotki i smutaski mijają, buzia się uśmiecha, zmarszczka na czole wygładza i rozjaśnia. To pomaga. Krótki spacer, bieganie, czas ze sobą samym.
No więc co z tego, że gadanie do siebie jest dziwne? Jak dla mnie, dziwne jest nie gadanie, cisza, niezrozumienie siebie samego i odruchowe przerzucanie swoich frustracji na innych. Rozmawianie ze sobą samym - choćby tylko w myślach - rozwija wyobraźnię, organizuje te myśli, popycha do wyciągnięcia nowych wniosków, pomaga odkryć to, co siedzi w nas niewypowiedziane, nienazwane. Jest jak pisanie, prawda?
No.
A ja się dziwię, że nasze dzieci tyle mówią i ciągle coś do powiedzenia mają. Że swoje myśli muszą na głos wypowiedzieć tu i teraz. Jak słyszę i nie słyszę, jak słucham i nie słucham. I gdy jestem na drugim końcu domu, a one akurat zęby myją.
No po kim to mają? :)








wtorek, 26 kwietnia 2016

ostatni biały weekend?

zanim zamknę za sobą drzwi minionego weekendu
zanim zakwasy odpuszczą
jeszcze raz góry na biało
mam nadzieję, że to już ostatnie takie dni
ze śniegiem, szronem i przygruntowymi przymrozkami
za chwilę przecież maj!




wszystkie poniższe zdjęcia wykonała moja koleżanka Ania














poniedziałek, 25 kwietnia 2016

w górach czuję, że jestem










Czuję każdą komórkę.  Czuję każdy mięsień. Swoich nóg, ramion.
Słyszę swoje serce, jak mocno i szybko bije. Nie na widok męźczyzny, bo wzrok mam wbity w swoje stopy, buty, kamienie i śnieg.
Idę. Krok po kroku. Uśmiecham się do siebie, na myśl o tych małych kroczkach, z którymi się ostatnio zmagałam. Te dzisiaj, to dopiero były KROCZKI.
Każdy etap to radocha na całego. Każdy etap to satysfakcja i mini zwycięstwo.
Góry weryfikują wszelkie wyobrażenia o sobie i swoich możliwościach.
Lub ich definitywnym braku...
Ale warto. Dla widoków i tych chwil załamania, po których dociera się na szczyt.









Kiedy koleżanka z pracy przesłała maila z propozycją weekendowego wyjazdu w góry, przeczytałam go jednym tchem, pół-myślą, niespełna mrugnięciem, między toną innych służbowych wiadomości.
"nocleg, odrodzenie, propozycja trasy, szlakiem od kościoła Wang"
Drugą moją pół-myślą, równie krótką i niedokończoną, było... czemu tak dziwnie, to odrodzenie? czy teraz nie mówi się po prostu relaks?
Niedługo potem "zajarzyłam", że Odrodzenie, to nazwa schroniska.
Wniosek zatem był jeden - weekendowy relaks w górach to przesądzona konieczność.
Żeby nie zdarzyło się więcej takich niedoczytań i zaciemnień umysłu.











Pogoda była cudowna. Ekipa była cudowna. Humor i dowcip.
Żarty i mało skutecznie ponawiane próby nie rozmawiania o pracy.
Jadłam najlepsze na świecie ruskie pierogi.
Piłam prawdziwie rozgrzewające grzańca.
Schronisko było pełne ludzi. Wśród nich pewien zawiany Brodacz i Dorota, która miała urodziny, więc cała sala śpiewała jej sto lat.
Z izbą pachnącą ciepłem i Atramentową Stasią Celińską w tle.
Tą, na której koncercie była pani Maria - kierowniczka schroniska - o czym z dumą opowiadała wydając herbatę w dużych kubkach.
Grałam w Rummikub i poznałam fundamentalne, choć nadal dla mnie magiczne, zasady układania kostki Rubika.
Nie przegrałam w piłkarzyki. Był remis.
Podłoga z drewnianych desek skrzypiała okrutnie. Zwłaszcza o siódmej rano. Nie mogłam dospać.
Znalazłam dwie piękne szyszki - pomyślałam, że będą dla dzieci. Ucieszą się, bo nie lubią oscypków.


W ciągu dwóch dni zdążyłam pobyć. Pooddychać. Zmęczyć się potwornie i zasapać.
Ale w górach czułam, że jestem. Każdą komórką mojego ciała.
Każdą myślą. I każdym brakiem.
Tego mi było trzeba!














wtorek, 19 kwietnia 2016

bo to mnie cieszy jak nie wiem co!



To niesamowite uczucie i radość!
Oczywistym jest, że liczy się na więcej i więcej - ale ja nadal niedowierzam.
Ilekroć spojrzę na rosnącą liczbę Czytelników, wejść, zaglądnięć... cieszę się jak nie wiem:)


4 lata pisania bloga (zaczęło się dokładnie w kwietniu tutaj)
40 000 odwiedzin
40 Czytelników


Niby nie dużo.
Nie porównuję się z nikim, choć nie wiem, jakby mnie kusiło.
Bo nie o to chodzi. Nie da się porównać i "wycenić" bloga, tak, jak nie da się ocenić ludzi. Każdy ma swoją perspektywę. Jak pisze Olga - "czytelnicy przychodzą do nas po to, co jest IM potrzebne, co ICH ciekawi, czego dla SIEBIE potrzebują".
W każdym razie dla mnie to bardzo dużo! To, że jesteście. To uśmiech dookoła głowy i ja naprawdę podskakiwałam z radości na widok tych czwórek i czterdziestek:)
Cieszy każdy komentarz, każde słowo, maile, znajomości, zapowiedź spotkań.
Tym bardziej, że piszę o sobie i dla siebie, o tym, czego nie umiem przemilczeć, o tym, co pomyślę, czasem - zanim dobrze przemyślę. Tym bardziej cieszę się, że te moje bazgroły i nieskładności dają się czytać. I że wracacie.
Poświętuję sobie dzisiaj. Sałatka z awokado? (jednak awokado???) czy serniczek?
haha:)


Dziękuję :)












poniedziałek, 18 kwietnia 2016

od nowa, małymi kroczkami

poniedziałek, 10:00, półtora miesiąca temu
dzisiaj nie będzie lekko
rano - jeszcze przed szklanką wody z sokiem z cytryny - rzuciłam okiem na kartki z rozpiską od dietetyczki, ksero diety, którą stosowałam dawno temu, a która zadziałała
ksero, które od kilku miesięcy tak leży, przekładane i odkładane, jak wyrzut sumienia
wodę z sokiem z cytryny piję od paru tygodni, na czczo i z uwielbieniem
czuję się rozgrzeszona, czuję, że zaczynam dobrze każdy dzień
jakoby to miało mnie usprawiedliwiać przed zawalaniem jego całej reszty

ale dziś jest poniedziałek
czas start
kolejny raz, no ale trzeba sobie dawać szansę, prawda?
o 8:30 kanapka z szynką, sałatą i ogórkiem
kawa
o 9:30 herbata
szklanek wody: 1 (tylko ta rano, w domu), mało!
kolejnych posiłek o 11:30 - domowy koktajl: banany, jogurt naturalny i z owocami leśnymi, otręby pszenne
wiem, że w torebce mam czekoladkę z miętowym nadzieniem
i że jutro jest dzień kobiet
ale może wytrwam
do niedawna grzeszyłam razem z moim kochany mężem
ale teraz nie mam z niego już w ogóle pożytku
odkąd się zawziął i je mniej, ćwiczy Chodakowską i Gackę (brzuszki), biega i jeździ na rowerze - trudno go namówić na małe co nieco pomiędzy
ma tak zwaną silną wolę, przynajmniej częściej, niż ja
a ja się przyglądam, mam idealne warunki do tego, żeby wspólnie, razem i z motywacją
ale ja jestem Strzelec
muszę sama podjąć tą decyzję, sama uznać, że to moje postanowienie i że nikt mi tego nie narzucił
tak już mam cholera



ten sam dzień, godzina 11:11
druga kawa i druga herbata, bo dzisiaj mi jakoś tak zimno
w brzuchu mi burczy już całkiem nieskrępowanie głośno
ale wytrwam
jeszcze 20 minut i koktajl:)


w zeszłym tygodniu
dzień któryś tam z kolei
U Mamy z Wielkiego Brązowego Domu przeczytałam o diecie Daniela, jest to dieta oczyszczająca, regenerująca, owocowo-wybiórczo-warzywna. W skrócie - poprzez drastycznie niską podaż kalorii, zmusza mózg do wykorzystania wszelkich zbędności w organizmie i przekształcenia ich w glukozę. Mózg musi dowiedzieć się, że udało nam się zaspokoić głód. A skoro nie zaspokajamy go dostatecznie z zewnątrz, całe ciało spina się, żeby dostarczyć kalorii z najciemniejszych, najbardziej zapomnianych zakamarków nas samych.
Nie wszystkie owoce i warzywa można podczas tej diety jeść. Ale - ponieważ jest to dieta naprawdę surowa, postanowiłam zawalczyć o siebie po swojemu. Czyli odstawiam chleb, pieczywo. Przez tydzień postaram się jeść tylko warzywa i owoce. Zero słodyczy. Zero ziemniaczków, makaronu, pysznego świeżego chlebka i bułek na sobotnie śniadanie. Postaram się jeść kolorowo, zielono, wiosennie. Chude mięsko i ryba pieczona. Zero żółtego i pleśniowego sera. Soki warzywne tak, drineczek z B. - niestety nie:(
Dziś początek, czwartek, 14.04, waga 72kg, ramionka ciotuni, oponka nad spodniami biodrówkami.
Śniadanie - sałatka z pomarańczy i dwóch małych bananów. Woda z cytryną.
Let's go girl!
Drugie sniadanie - 250ml soku pomidorowego, pyszny:)
Lunch - ogromniasty pomidor i ogromniasta łyżka jogurtu naturalnego. Szklanka wody z cytryną.
Cały czas marzę o kawie. Jestem senna i biegam do toalety.
Czeka na mnie jeszcze pomelo, a w domu - zupa krupnik z kaszą i gotowanym kurczakiem:) Nie jest źle!


Dodajmy, że koleżanka, która siedzi na przeciwko wspomina o zamówieniu pizzy na obiad do domu.
Czy to jest fair?:)


dzisiaj, poniedziałek z serii "małymi kroczkami"
no, wczoraj biegałam
kondycja żałosna, zadyszka i siódme poty
a miły głos pani z endomondo podpowiada, że do celu mojego założonego zostało jeszcze 11 godzin
ha! bo nie dość, że zainstalowałam endomondo, to ustawiłam piękny cel - 100 km biegania + rower
i gdy go osiągnę, kupię sobie sukienkę w rozmiarze cudownie czterdziestym, bez oponki i fałdek na plecach
i zrobię mega wejście na imprezie z okazji dwudziestolecia swojej własnej matury
a tydzień później na weselu najmłodszego Szwagra
a żeby było jeszcze ciekawiej, tak, żeby samą siebie jeszcze bardziej zmotywować, postanowiłam nic nikomu ani słowa nie mówić, wynikami się nie chwalić (tu następuje naprawdę głośny śmiech), a w połowie dystansu odwiedzić Dorotę i dopiero Jej zdradzić moją niesamowitą przemianę i sukcesy
dlaczego Jej? pisałam w poprzednim poście


a ile kilometrów za mną? hmm.... nie ma nawet 20!


wczoraj poprosiłam Męża mojego o dobitne, acz słodkie przypominanie mi o codziennej dawce ruchu
na świeżym powietrzu
wic dzisiaj też pobiegam
i zjem sałatkę na obiad, warzywa na kolację
wracam ponownie do Małgosi, mam wrażenie, że wystarczy dać się jej poprowadzić za rękę, a efekt murowany! wszystko podane na tacy
wystarczą kolejne małe kroczki, prawda?
trzymajcie kciuki!







 



niedziela, 17 kwietnia 2016

od Nich się zaczęło - blogi moje ulubione





Dziś chciałabym się z Wami Kimś podzielić.
Chciałabym się z Wami podzielić trzema Kobietami.


Tak naprawdę już jakiś czas temu miałam zacząć cykl pod tytułem - blogi lubiane i polecane. Miałam też wziąć udział w tegorocznym SHARE WEEK, którego pomysłodawcą jest Andrzej Tucholski (niestety nie wkleję linku do jego strony, bo od kilku dni próba wejścia kończy się zamknięciem mojej przeglądarki).
W każdym razie i tak z tym SHARE WEEK... nie zdążyłam:)
A z drugiej strony - chyba każdy moment jest dobry na rozdawanie przyjemności i na dzielenie się, prawda?


Niemal każdego dnia odwiedzam kilka blogów, zaglądam, czytam, komentuję. Uwielbiam ten świat, bo od paru lat umila mi życie, wymaga, ekscytuje, inspiruje. Mam kilkanaście ulubionych stron, wiem, czego mogę się spodziewać po wizytach na nich, choć i tak większość ciągle zaskakuje. Pozytywnie oczywiście!
Dlaczego? Bo stoją za nimi Ludzie, prawdziwe, nie wirtualne Osoby, najczęściej Kobiety, Dziewczyny, z pomysłem, z pozytywną energią, umiejętnościami i talentami, a także z problemami, ze swoim życiem, które potrafią cudownie opisać, pokazać na zdjęciach.
Trzy z nich musicie koniecznie poznać. Choć, podejrzewam, że większość z Was już je zna.
To Ania, Dorota i Magda. To od nich właśnie się zaczęło. Są wyjątkowe, stworzyły swoje miejsce w sieci, do którego chce się zaglądać. Dzięki nim uśmiecham się - i to nie tylko do ekranu monitora. Mobilizują mnie do wysiłku, przenoszę do realnego świata ich pomysły, staram się bardziej, uważniej patrzę na to, co wokół mnie. A dokładniej?


Ania z bloga mamanka.pl
Znamy się od dwóch lat, nie pamiętam dokładnie, jak trafiłam na Jej blog, ale szybko ustaliłam, że jesteśmy sąsiadkami! Mieszkamy na różnych końcach tej samej wsi, nasze dzieci chodzą do tego samego przedszkola, a mężowie mają tak samo na imię. Wracając z pracy widzę z dala dom Ani, nie ma dnia, żeby w jego stronę nie spojrzała. Ania jest niesamowicie ciepłą dziewczyną, a do tego mamą Trójki naprawdę małych dzieci, o nich właśnie pisze na swoim blogu. Ostatnio mniej, nad czym ubolewa, ale  za to - słuchajcie - w ciągu ostatnich miesięcy zgubiła 9 kilogramów! Konsekwentnie i w pocie czoła. Czyli tak, jak trzeba. Ma ogrom silnej woli i sporo wymówek, którym jednak nie ulega, co mi zdarza się ciągle i znów. Podziwiam i chylę czoła.
Taka moja bratnia dusza. Możemy nie widzieć się długo, ale wystarczą dwa na słowa na facebook'u i już rozmawiamy o wszystkim, wzdychamy nad tym, że to znowu tylko Facebook i że w tym miesiącu, to już na pewno musimy się spotkać:) Tylko ciągle tak mało i za mało czasu mamy na te spotkania i porządne pogaduchy. Ale - ilekroć pomyślę, że mi źle, że te nasze Bąble takie absorbujące, wymuszające, że brak mi czasu dla siebie - myślę o Ani, o tym, że musi ogarnąć Trójkę takich Bąbli, że dla każdego z Nich chce być cierpliwością, czasem, kochaniem, a przy tym rozwijać siebie przecież, i swoje pasje, których niemało. Trójka a dwójka, to JEST różnica. Aniu, podziwiam, Ty wiesz:)
Kto ma ochotę na ciepło, miłość, prawdziwość - zapraszam na bloga Ani.


Dorota z bloga Dorota na przedmieściach
Dorota to po prostu uśmiech i moje guru od organizacji, mobilizacji i biegania:) Każdy Jej post, to nowym kapitalny pomysł. Obiad w ogrodzie na powitanie lata? Z pięknymi zdjęciami zastawionego stołu i przepisem na tartę? Planner na wewnętrznej stronie drzwiczek od kuchennej szafki? Tematyczne urodzinowe party dla każdego z członków rodziny? Wszystko u Dorotki. Ale od tego posta o kąciku kreatywnym w pokoju nastolatki - to już na całego się zakochałam:) Z pomocą mi przyszła przy projektowaniu pokoju Marysi, z batem nade mną niemal stoi, jeśli chodzi o bieganie i poderwanie mojego tyłka z sofy. A już jej zdolności organizacyjne - i ten uśmiech właśnie - przy każdej okazji i bez okazji, życiówka na 5km i w półmaratonie w tym tygodniu i wizyta u nas wczoraj! - takiej Dorotki mi trzeba, żebym na laurach nie osiadła, bo na laury to muszę sobie jeszcze zasłużyć:)
(strój na rower i niezapisane kartki organizera nie wystarczą, wiem, wiem:) )




Magda z bloga All things pretty
Dla mnie Jej blog to jakość. Subtelność. Śmiało wypowiadane opinie, rzetelne podejście do blogowania jako całości, owiane dowcipem i poczuciem humoru. Przepiękne zdjęcia, teksty pełne treści, kiedy je czytam, czuję, że się prostuję, że podnoszę głowę wyżej. Chce mi się naśladować, zastanowić, na jej posty nie wystarczy odpowiedzieć ale pięknie! fantastycznie! Tematy podejmowane przez Magdę to tematy wymagające, niektóre smagnięte kontrowersją, ale przepełnione subtelnością, o której pisałam wyżej. Nie wymuszają zaciekłej dyskusji komentujących, nie zapraszają do bycia złośliwym, czy krytycznym. How she makes it?:)
Garściami rozdaje przepisy na zdrowe, proste smakołyki, takie naprawdę pyszne, z kilku składników, bez wszechobecnego szpinaku, otrębów, tofu, ciecierzycy. Można? Można.


Mam nadzieję, że niedługo uda mi się podzielić z Wami kolejnymi Osobami, które są po prostu niezwykłe i z tej Ich niezwykłości powstają świetne blogi. Bo za każdym postem, zdjęciem, opinią i westchnieniem, stoi Ktoś. Człowiek. To od Niego się zaczyna. To On tworzy i przyciąga do siebie innych. To do Niego chce się zaglądać, chce się poznać go na żywo. Dzięki Niemu zaśmiać głośno, pobiegać, upiec ciasto albo... zamknąć laptopa, żeby pobyć ze swoją Rodzinką.
Dziękuję Dziewczyny za mobilizowanie i inspirowanie. Cieszę się, że trafiłam do Was.
Ogromnie liczę na to spotkanie w większym gronie!:)