Głęboki wieczór. Nocka właściwie.
Zamykam oczy. Czuję, że moje ciało daje za wygraną i z ulgą wyciąga się pod kołdrą, dziękując po cichu, że w końcu daję mu odpocząć. Dzieci śpią. B. już też. Mruczy pod nosem jakieś wyznania senno-miłosne. Dom.
I wtedy przybiegają, ścigając się jak zwykle.
Myśli.
Podsumowania. Plany. Postanowienia. Przypomnienia.
I refleksje.
Jedne przez drugie skaczą jak oszalałe, nie zważając w ogóle na to, że nie nadążam układać ich na odpowiednich półkach i w logicznej kolejności.
I że nie ma szans, żebym wstała i je zapisała. Choćby w telefonie. Choćby na okładce książki.
(ta, zakurzona, leży na wiklinowym koszu przy łóżku, utraciwszy nadzieję wszelką, że ją tknę wkrótce)
Niemoc jest ze mną.
A one dalej, jedna za drugą się pchają. A ja już w panice, że te słowa cudowne, delikatne ażurowe mi się właśnie udają, że tematy nowe do opisania jako nagłówki już widzę przed oczami, choć pod powiekami. I że do rana za nic ich nie zapamiętam. Że nie da się odtworzyć, że czemu teraz właśnie musiały tu podbiec do mnie i się pięknią?
O dzieciach myślę. Jak ja je kocham! Jakie są wyjątkowe, bogate w swoje własne przemyślenia, nowe słówka, nowe umiejętności, choćby takie ichnie jeszcze były. Bo czasem, to się Jankowi wydaje, że on jaskółkę robi albo wymachuje papierowym patykiem jak mażoretka. A taki dumny jest przy tym i czeka na zachwyt w moich oczach. A ja mam ten zachwyt dla niego, czasem tylko nie od razu, bo muszę drzwi od domu za sobą zamknąć przecież, bo ledwo co z pracy wróciłam. Rysunkami mnie zasypuje i przegląda zawartość moich rąk, torebek i siatek w poszukiwaniu niesamowitych słodkości i pychotek.
A Marysi to mi szkoda, szkoda mi tych chwil, których dla niej nie mam. Rozmów w cichości pokoju, na jej białym łóżku i cudownej narzucie od Iwonki z bloga. Ciągle ją przeganiam, poganiam i poprawiam. I wiem, że nie to jej pomoże, ani mi. Obiecuję sobie, że zatrzymam się przy niej, przy każdej okazji, o każdej porze, że wysłucham patrząc w oczy, nie tak całkiem z góry. Wejdę w jej rytm, na niższe obroty, bez zadyszki.
No właśnie. Bez zadyszki. Czyli tak, jak się powinno. Żyć w tempie swoje pulsu, spokojnego oddechu, bez migotania komór i przyspieszonej akcji serca. Bez arytmii. A ja ciągle się spieszę. Wymachuję przy tym rękoma, podnosząc je do góry w geście niezadowolenia. Truchtam z jednego pokoju do drugiego. I z powrotem. Bo za wolno reszta się kręci. Za wolno chodzą po domu. Za wolno ubierają rajtuzy, myją zęby i jedzą owsiankę.
Tak mi się marzy wziąć urlop długi na cały tydzień. Całe długie pięć dni. Pobyć mamą niepracującą. Z ciepłym obiadem ze zdrową świeżą surówką z koperkiem. Z uśmiechem powolnym. Ustawić sobie dzień na to, co ważne. Nie górnolotne. Nie pisarskie, zaczytane, książkowe. Nie tylko moje, zabarwione chęcią ucieczki, wolności, swobody i robienia co się zamarzy.
Ustawić sobie dzień na to wszystko takie zupełnie przygruntowe. Usiąść przy dzieciach na podłodze i poznać ich zabawkowych przyjaciół. Posłuchać, jak do nich mówią, jakie nadają im imiona. Dowiedzieć się, że są dla nich ważne. Klocki, autka i tory nie muszą przecież zawsze stać w rządku na półkach. Dziś tworzą całe poważne miasteczko, z mini lotniskiem dla helikoptera, mostem i obowiązkową remizą strażaka Sama.
Tak mi się marzy zatrzymać wskazówki zegara na ścianie, usiąść po turecku na ławce pod oknem kuchennym i patrzeć na dzieci. A potem ubrać zielone rękawiczki, paść na kolana i pielić. Tak. Lubię pielić. Wyrywać, oczyszczać. Wdychać woń poruszonej lawendy. Wystarczy spojrzeć na nią z bliska, delikatnie musnąć gałązki, nawet te teraz, ledwo zazielenione, od razu dają znać, pachną całą sobą, wywołując u mnie ogrom najczulszych wspomnień.
Tak mi się marzy być kobietą, żoną, mamą - uśmiechniętą. Ciepłą, przewidywalną. A tymczasem jestem tego kompletnym przeciwieństwem. Ja biegam, tuptam, czasem starając się nawet wyprzedzać, jakbym jechała autem. Jak mnie czasem dziwi ten powolny krok B., zaraz po przebudzeniu, kiedy idzie z sypialni do kuchni, a potem leniwie wygląda przez okno. Staram się go slalomem ominąć, ja w prawo, on w prawo, więc ja w lewo pod pachą mu niemal przebiegam, cmokam tylko w ramię, bo przecież z 5 sekund już "zmarnowałam", a całą szkolną kanapkę zdążyłabym w tym czasie zmajstrować...
Wiem, opisuję to tak troszkę groteskowo, i nie po to, żeby się żalić. Ale, żeby samej sobie uzmysłowić, że mogę wolniej. Że może mniej uda się w ciągu doby zrobić, ale może zdążę zauważyć ją w ogóle? I te klocki i tory zauważę, że ułożone są w piękną trasę, z zakrętami i górkami, na bank Szwajcarię tu mieli w zamyśle. A na kartce, która znowu na środku stołu taka porzucona z innymi została, Jasiu napisał samodzielnie swoje imię. Marysia ma cały dzienniczek szóstkami i piątkami zapisany, a ile razy ja tak naprawdę siedziałam przy niej kiedy odrabiała lekcje? Pięć?
Przecież ja od rana do zaśnięcia żyję nimi. Przecież tak to kocham. I one mnie, nas, bezgranicznie, za wszystko i bez niczego.
I z tych dni teraz zapamiętają mnie, jaka jestem. A jaka jest moja twarz, nasze rozmowy, zabawy, moja uwagę i zainteresowanie? Zapach ciasta z rabarbarem i mięsko z sosikiem też, ale to JUŻ im dałam, to JUŻ znają.
A mnie? Czy taką, jak teraz, mają pamiętać? Zabieganą, niecierpliwą, wzdychającą ciężko?
Wstanę teraz wolno od tego pisania. Wolnym krokiem pójdę do ich pokoików, odgarnę włoski z twarzy, pogiglam w stópki, obudzę i zaczniemy wspólny, radosny, leniwy dzień. Z uśmiechem i ciepłem. Tak, jak mi się marzy.I Wam życzę udanego weekendu. Słonecznego, ciepłego, pełnego dobrej energii.
Nasz zapowiada się fantastycznie:)