sobota, 30 kwietnia 2016

przygruntowe ocieplenia



Głęboki wieczór. Nocka właściwie.
Zamykam oczy. Czuję, że moje ciało daje za wygraną i z ulgą wyciąga się pod kołdrą, dziękując po cichu, że w końcu daję mu odpocząć. Dzieci śpią. B. już też. Mruczy pod nosem jakieś wyznania senno-miłosne. Dom.




I wtedy przybiegają, ścigając się jak zwykle.
Myśli.
Podsumowania. Plany. Postanowienia. Przypomnienia.
I refleksje.
Jedne przez drugie skaczą jak oszalałe, nie zważając w ogóle na to, że nie nadążam układać ich na odpowiednich półkach i w logicznej kolejności.
I że nie ma szans, żebym wstała i je zapisała. Choćby w telefonie. Choćby na okładce książki.
(ta, zakurzona, leży na wiklinowym koszu przy łóżku, utraciwszy nadzieję wszelką, że ją tknę wkrótce)
Niemoc jest ze mną.
A one dalej, jedna za drugą się pchają. A ja już w panice, że te słowa cudowne, delikatne ażurowe mi się właśnie udają, że tematy nowe do opisania jako nagłówki już widzę przed oczami, choć pod powiekami. I że do rana za nic ich nie zapamiętam. Że nie da się odtworzyć, że czemu teraz właśnie musiały tu podbiec do mnie i się pięknią?
O dzieciach myślę. Jak ja je kocham! Jakie są wyjątkowe, bogate w swoje własne przemyślenia, nowe słówka, nowe umiejętności, choćby takie ichnie jeszcze były. Bo czasem, to się Jankowi wydaje, że on jaskółkę robi albo wymachuje papierowym patykiem jak mażoretka. A taki dumny jest przy tym i czeka na zachwyt w moich oczach. A ja mam ten zachwyt dla niego, czasem tylko nie od razu, bo muszę drzwi od domu za sobą zamknąć przecież, bo ledwo co z pracy wróciłam. Rysunkami mnie zasypuje i przegląda zawartość moich rąk, torebek i siatek w poszukiwaniu niesamowitych słodkości i pychotek.
A Marysi to mi szkoda, szkoda mi tych chwil, których dla niej nie mam. Rozmów w cichości pokoju, na jej białym łóżku i cudownej narzucie od Iwonki z bloga. Ciągle ją przeganiam, poganiam i poprawiam. I wiem, że nie to jej pomoże, ani mi. Obiecuję sobie, że zatrzymam się przy niej, przy każdej okazji, o każdej porze, że wysłucham patrząc w oczy, nie tak całkiem z góry. Wejdę w jej rytm, na niższe obroty, bez zadyszki.
No właśnie. Bez zadyszki. Czyli tak, jak się powinno. Żyć w tempie swoje pulsu, spokojnego oddechu, bez migotania komór i przyspieszonej akcji serca. Bez arytmii. A ja ciągle się spieszę. Wymachuję przy tym rękoma, podnosząc je do góry w geście niezadowolenia. Truchtam z jednego pokoju do drugiego. I z powrotem. Bo za wolno reszta się kręci. Za wolno chodzą po domu. Za wolno ubierają rajtuzy, myją zęby i jedzą owsiankę.




Tak mi się marzy wziąć urlop długi na cały tydzień. Całe długie pięć dni. Pobyć mamą niepracującą. Z ciepłym obiadem ze zdrową świeżą surówką z koperkiem. Z uśmiechem powolnym. Ustawić sobie dzień na to, co ważne. Nie górnolotne. Nie pisarskie, zaczytane, książkowe. Nie tylko moje, zabarwione chęcią ucieczki, wolności, swobody i robienia co się zamarzy.
Ustawić sobie dzień na to wszystko takie zupełnie przygruntowe. Usiąść przy dzieciach na podłodze i poznać ich zabawkowych przyjaciół. Posłuchać, jak do nich mówią, jakie nadają im imiona. Dowiedzieć się, że są dla nich ważne. Klocki, autka i tory nie muszą przecież zawsze stać w rządku na półkach. Dziś tworzą całe poważne miasteczko, z mini lotniskiem dla helikoptera, mostem i obowiązkową remizą strażaka Sama.
Tak mi się marzy zatrzymać wskazówki zegara na ścianie, usiąść po turecku na ławce pod oknem kuchennym i patrzeć na dzieci. A potem ubrać zielone rękawiczki, paść na kolana i pielić. Tak. Lubię pielić. Wyrywać, oczyszczać. Wdychać woń poruszonej lawendy. Wystarczy spojrzeć na nią z bliska, delikatnie musnąć gałązki, nawet te teraz, ledwo zazielenione, od razu dają znać, pachną całą sobą, wywołując u mnie ogrom najczulszych wspomnień.
Tak mi się marzy być kobietą, żoną, mamą - uśmiechniętą. Ciepłą, przewidywalną. A tymczasem jestem tego kompletnym przeciwieństwem. Ja biegam, tuptam, czasem starając się nawet wyprzedzać, jakbym jechała autem. Jak mnie czasem dziwi ten powolny krok B., zaraz po przebudzeniu, kiedy idzie z sypialni do kuchni, a potem leniwie wygląda przez okno. Staram się go slalomem ominąć, ja w prawo, on w prawo, więc ja w lewo pod pachą mu niemal przebiegam, cmokam tylko w ramię, bo przecież z 5 sekund już "zmarnowałam", a całą szkolną kanapkę zdążyłabym w tym czasie zmajstrować...
Wiem, opisuję to tak troszkę groteskowo, i nie po to, żeby się żalić. Ale, żeby samej sobie uzmysłowić, że mogę wolniej. Że może mniej uda się w ciągu doby zrobić, ale może zdążę zauważyć ją w ogóle? I te klocki i tory zauważę, że ułożone są w piękną trasę, z zakrętami i górkami, na bank Szwajcarię tu mieli w zamyśle. A na kartce, która znowu na środku stołu taka porzucona z innymi została, Jasiu napisał samodzielnie swoje imię. Marysia ma cały dzienniczek szóstkami i piątkami zapisany, a ile razy ja tak naprawdę siedziałam przy niej kiedy odrabiała lekcje? Pięć?
Przecież ja od rana do zaśnięcia żyję nimi. Przecież tak to kocham. I one mnie, nas, bezgranicznie, za wszystko i bez niczego.
I z tych dni teraz zapamiętają mnie, jaka jestem. A jaka jest moja twarz, nasze rozmowy, zabawy, moja uwagę i zainteresowanie? Zapach ciasta z rabarbarem i mięsko z sosikiem też, ale to JUŻ im dałam, to JUŻ znają.
A mnie? Czy taką, jak teraz, mają pamiętać? Zabieganą, niecierpliwą, wzdychającą ciężko?












Wstanę teraz wolno od tego pisania. Wolnym krokiem pójdę do ich pokoików, odgarnę włoski z twarzy, pogiglam w stópki, obudzę i zaczniemy wspólny, radosny, leniwy dzień. Z uśmiechem i ciepłem. Tak, jak mi się marzy.


I Wam życzę udanego weekendu. Słonecznego, ciepłego, pełnego dobrej energii.
Nasz zapowiada się fantastycznie:)






4 komentarze:

  1. Niektóre myśli jakby z mojej głowy wyjęte.
    Zwłaszcza te o pośpiechu i uciekających cennych sekundach.
    Refleksja przychodzi zazwyczaj za późno, gdy już człowiek zrobi ten slalom pod pachą i pogoni wszystkich wkoło, swoje wybiega.
    Ale walczę z tym, jak mogę.
    Zaczęłam od wcześniejszego wstawania, żeby mieć te 5 minut na patrzenie przez okno na budzący się świat. I córkę też wcześniej budzę, żeby mogła te rajstopy bez pośpiechu wciągnąć i zęby umyć bez poganiania.
    Zadziałało.
    Chociaż wcześniej wydawało mi się, że szkoda każdej cennej minuty przeznaczonej na sen, to okazało się, że o wiele bardziej wartościowe są te niespieszne przytulasy przed wyjściem do szkoły i kanapka zrobiona bez pośpiechu.
    Nie zawsze udaje mi się uniknąć tej pogoni przez pozostałą część dnia, ale staram się, uczę, żeby nie mieć potem tych okropnych wyrzutów sumienia.
    Bo rzeczywiście, te nasze dzieci zapamiętają nas takimi, jakimi jesteśmy, a nie takimi, jakimi mamy zamiar się stać w bliżej nieokreślonej przyszłości.
    Trzymam za nas kciuki Aniu, aby nam się udało zwolnić w tym pędzie.
    Cudownej majówki!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję, kochana, za ten komentarz. Mówisz, że te 5 minut działa... To dość trudne 5 minut ;-) ale warte probowania, choćby codziennie od nowa:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. coś mnie sie wydaje ze początek weekendu był całkiem udany ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ba! Udany to za mało powiedziane:) Wizyta u Was, mina Janka na traktorku i Twój salon "na żywo":) I bezbłędny szept "pomocy..." - dziękujemy:) Było super!:)

      Usuń