poniedziałek, 29 lutego 2016

my dream, creamy dream

mój wieczór w kuchni

piję wino, czerwone, cierpkie trochę
musiałam otworzyć, bo korek Marysi do szkoły był potrzebny...
piszę ręcznie
ołówkiem
że czasami to nawet swojego bloga nie lubię
nie wiem, o czym napisać, mam wrażenie, że o wszystkim już było
nie potrafię już zaskoczyć, bawić się pisaniem, opowiadaniem i dzieleniem
a z drugiej strony mam wrażenie, że wpadłam w pułapkę, jakiś rodzaj uzależnienia
wszędzie "widzę" tytuły przyszłych potencjalnych postów
moje myśli układają się pod nie, z każdą ładnością i pięknem wokół siebie najchętniej pobiegłabym do bloga i napisała o tym
z każdą emocją i mocniejszym zabiciem serca
czy to normalne?
a potem brak mi czasu i ciszy na to pisanie i złoszczę się, ze nie jest idealnie
robię notatki w telefonie, głowie i na odwrocie ważnych dokumentów
ale za dużo ich jest, niepoukładane są jakieś, ulotne i niedokończone
i zazdroszczę po trochu innym Piszącym i Komentowanym
oczywiście  nie wszystkim, bo sporo moich Znajomych zmuszonych jest zrobić naprawdę długie przerwy w blogowaniu, z naprawdę ważnych powodów, naprawdę ważnych!
mimo to... żebym nie wiem, jak bardzo była świadoma tego, że ilość nie musi przekładać się na wartość... ścisła się urodziłam, czyli matematyczna, więc uwiera mnie to i już
sama ze sobą potem rozmawiam, sama sobie swoją zazdrość tłumaczę
i to, że dzieci ważne i chwile z nimi najważniejsze przecież
że to chyba z nudów (???) problemy sobie stwarzam, czy dobrobytu
bo gdybym miała remont na głowie, grypę albo szefa idiotę, blogowe rozterki w ogóle by nie istniały
(Asiu, jestem z Tobą! jeśli byś tylko potrzebowała, żeby kilofem to i owo... to lecę!)


mój wieczór w sypialni

siedzę na łóżku i piszę do Iwony z my creamy dream
ściska mnie gdzieś tam w środku, z radości i... z jeszcze większej radości!
stukam na klawiaturze telefonu:

"Wiesz, nie spodziewałam się,  że blogowanie przyniesie ze sobą tyle wyjątkowych Osób, czuję się szczęściarą..."

do Iwony trafiłam chyba przez któryś z  moich ulubionych blogów
od razu dołączyłam do grona Jej fanów - szczerze mówiąc nie mogłabym przejść obojętnie obok takiej nazwy... my creamy dream... przecudne! czułam, że kryje się za nią Ktoś wyjątkowy
oczywiście, nie myliłam się:)
potem patrzę na kocyk, który Iwona zrobiła specjalnie dla Marysi, poświęciła mu mnóstwo swojego cennego i trudnego czasu, włożyła w niego całe serce, bo to widać...









kocyk może być zarówno przemiłym otulaczem, jak i narzutą na łóżko, jest bardzo delikatny i miękki
mam nadzieję, że przetrwa lata, będę go strzegła przez te najbliższe, dziękuję Ci kochana:)
Iwona zadbała o nasze uśmiechy, ale także o niedzielne śniadanie:) w paczce znalazłam podkładki pod...nie tylko filiżankę i pyszne truskawki z kwiatami bzu...





nie śniło mi się nawet, że dzięki pisaniu bloga spotkam tyle fantastycznych Osób
z ich ciepłem, pamięcią, wspomnieniem
jest coś w tym, że otwierając się na świat, na innych - zyskujemy
nie dzieje się to bez strachu i obawy, bo przecież przez te drzwi otwarte może wejść każdy
niekoniecznie życzliwy
nie zawsze uda się je przymknąć na czas, zanim
ale częściej spotykamy tych, którzy "myślą podobnie" i "potrafią czytać między wierszami"
- jak pisze o tym trafnie Timteller, którego również regularnie podczytuję
i nie dość, że ja przyjmę ich, Was, z całą serdecznością u siebie
to znajdę jeszcze ogrom sympatii, akceptacji i każdą chwilę na rozmowę przy kawie lub klawiaturze
bo to wszystko wraca do mnie

tak, że te... rozterki blogowe, wiem, wiem, będą i one czasem zaglądać
ale zostawię je wtedy w kuchni, z lampką wina niedokończoną
i pójdę do pokoju Marysi, i do sypialni
odgonić
i pośnić z uśmiechem pod nosem
bo wiem już, o czym napiszę kolejny post





środa, 24 lutego 2016

księga małych konieczności

Czy każda Ania ma w sobie coś z tej z Zielonego Wzgórza?
Ja z pewnością. Lubię tak o sobie myśleć, usprawiedliwiać Nią własne słowotwórstwo, lekką niedbałość językową i stylistyczną, nadmiar marzeń i rozmarzeń, a przede wszystkim ukochanie nazw, splotów słowa A ze słowem B tak, że nagle okazuje się, że one żyć bez siebie nie mogą. Razem tworząc związek idealny, oczywisty.
Wszystko zaczęło się od postu jestem niekonsekwentna. Od Waszych komentarzy, zwłaszcza Uli z Anielskiego Zakątka - która zaprowadziła mnie do bloga Ani (no jakżeby inaczej) Niebałaganki.
Wstąpiły we mnie nowe nadzieje. Drukarka poszła w ruch, plan na plan nabrał rumieńców. Na blogu Niebałaganki znalazłam gotowe strony do stworzenia własnego kalendarza i planera. Można je wydrukować w dowolnym momencie, bo nie mają oznaczonych dni kalendarzowych, tylko tygodnie. Wystarczy uzupełnić od dowolnego tygodnia i miesiąca. Nie trzeba czekać do Nowego Roku:)
Ulka - dziękuję:)
Zrobiłam więc jeden, mały krok, do przodu!
Będą kolejne, małe, ale konieczne do tego, żeby coś mogło się udać. Mogę  je zapisywać, mieć pod ręką, zaglądać, przypominać sobie dokąd idę. I wtedy pomyślałam, że przydałby się jeszcze... zeszyt, notes. Taki do zadań specjalnych. Do zapisków. Kupię, założę, zapiszę. Ustalę ze sobą samą, co dziś, a co dopiero za miesiąc. Bez wielkiego planowania, tylko te małe kroczki. Konieczne...

No jasne! Nie byłabym Anią, gdybym została przy "zeszycie"... tak bez emocji, magii...?
Ale jestem Anią, więc samo to jakoś przyszło. Oczywiście.
Bo wtedy właśnie to powstała moja własna księga małych konieczności.





Zaczynam od konieczności bardzo przyjemnej, na zachętę, na dobry początek.
Tak naprawdę z zadaniem tym mam problem od dłuższego już czasu. Wiem, że od niego zależy powodzenie większości pozostałych wyzwań, tych przyszłych, i w ogóle moje dobre samopoczucie. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że nie od razu i nie codziennie uda mi się je zrealizować, ale efekty powinny pojawić się natychmiast.
Od czego zaczynam? haha - od snu!:) Zdecydowanie potrzebuję więcej snu, muszę zacząć chodzić spać zwyczajnie wcześniej, niż dotąd. Staram się więc nie przekraczać magicznej północy. Choć docelowo "widziałabym" siebie w łóżku już o 23:00. Z książką, księgą! i Mężem oczywiście.
Tym bardziej, że planuję ograniczyć ilości wypijanej kawy, na rzecz wody. I to jest moja druga konieczność, taka od zaraz. Butelka do pracy, ciąg dalszy w domu. Same plusy, same korzyści.

Początek dobry, prawda?:)

Choć ostatnio zaczęłam jeszcze coś! Wydrukowałam ponownie listę Magdy z bloga All things pretty&simple i...wyrzucam! Punktów do odhaczenia i rzeczy do wyrzucenia mam całkiem sporo. Staram się co drugi, trzeci dzień uporządkować któryś z zakątków naszego domku. A to szuflada z przyprawami, a to stare gazety, paragony, nienoszone rajstopy. Lista jest długa i podejrzewam, że nawet jeśli kiedyś trafię do jej końca, będę musiała zacząć od początku. W każdym razie cieszy mnie to wyrzucanie bardzo, już czuję więcej powietrza wokół siebie:)





hmmm....
Tak wiele razy pisałam już, jak... niewiele mi trzeba, żeby poczuć to szczypnięcie szczęścia. Poczuć się dobrze. Na małą, krótką chwilkę, tu i teraz, przebłyski niedowierzania... jakby ten moment był właśnie dla mnie!
Zostawiam Wam jeden, który złapał mnie dziś rano, w samochodzie, przed zamkniętym przejazdem kolejowym... tym pierwszym z dwóch w drodze do pracy. Nie jestem wielką fanką Adele, ale ta piosenka jest wyjątkowa...



niedziela, 21 lutego 2016

grey grey grey

Muszę o tym napisać.
Wszystko przez to, że dwa dni temu - nie powiem - z pewną dozą ciekawości, niemal w całości obejrzałam film "Pięćdziesiąt twarzy Grey'a". Trochę nie miałam wyjścia, bo konkurencja na innych kanałach nie była silna. Właściwie była dramatyczna. A mi się akurat udało pod kocykiem, na sofie, z drinkiem i pilotem. Dom wysprzątał B., dzieci już spały. Brakowało mi tylko ciekawego filmu. Książki o Grey'u nie czytałam, w kinie nie byłam, ale nasłuchałam się tylu ochów i achów, i że on tam tak cudownie traktuje kobietę, i że to bajka i ten seks i romantycznie i w ogóle...
Oglądałam i czekałam. Oczy z pewnością robiły mi się coraz większe. Ja chyba jestem jakaś inna. Romantyczny? Kobiety naprawdę marzą o takim traktowaniu?
Przez chwilę szukałam drugiego dna. I znalazłam. Niestety, tylko dno.


Od dziecka nie rozumiałam fenomenu popularności większości idoli, "gwiazd", nazywanych dzisiaj zwyczajnie celebrytami. Nie wzdychałam do piosenkarzy i aktorów, na ścianach mojego pokoju nie wisiały plakaty z New Kids on the Block. Mój pokój w ogóle był inny, stało w nim niemal stuletnie pianino i stara bieliźniarka, antyk, i tylko na wewnętrznej części jej drewnianych drzwi miałam przyklejone dwa zdjęcia z gazety, to był George Michael i Jon Bon Jovi . Ale dla mnie było jasne, że szansa na spotkanie ich kiedykolwiek była żadna, tym mniejsza na to, że miałabym zostać wybranką ich serca:) Nie zakochiwałam się w twarzach z gazet i ekranu telewizora. Szkoda mi było na to czasu, energii i emocji. Zachowania koleżanek mnie z lekka dziwiły. A im więcej z nich szalało na punkcie jakiegoś przystojniaka - tym mniej on sam mnie obchodził.
I tak mi zostało. Do dzisiaj nie pojmuję zachwytu tłumów. Im głośniej, częściej, wszędziej, oczywiściej - tym większe zazwyczaj moje rozczarowanie. I do not follow. Niesamowite filmy, bestsellery, cudowni aktorzy, piosenkarki albo plaże all in w Chorwacji w połowie lipca :) I nie chodzi tu o to, że gram jakąś koneserkę kultury wysokiej, zadzieram nosa, siadam na wyższej półce. Ani o to, że lubię być przekorna. Ani o to, że muszę mieć własne, zawsze inne, zdanie.

Choć... czasem zaczynam się zastanawiać. Jeśli tłum jest na tak, zachwyca się czymś, kimś, a ja nie, to o co chodzi? Może jednak coś musi w tym czymś lub kimś być? Może to ja przeoczyłam jakąś magię, podtekst, może mam kiepski słuch, gust lub się starzeję?

Na szczęście moje "rozterki" kończą się co najwyżej wzdrygnięciem ramionami lub porozumiewawczym, pełnym uśmiechu spojrzeniem z B.
Pan Grey to nie moja bajka po prostu.
Wiem, o gustach się nie dyskutuje. Ale "Grey" naprawdę zasłużył sobie na wyjątek.


piątek, 19 lutego 2016

moje zakochania

kiedyś...
kiedyś tak bardzo chciałam celebrować Walentynki
tak bardzo na siłę, na pokaz, z wielką pompą, z czymś ekstra
a ostatecznie wieczór skończył się ogromną kłótnią, niewyspaniem
żalem, rozczarowaniem, wściekłością
i cichymi dniami po...

z perspektywy czasu wiem, że tamten dzień, wieczór, noc, nie mógł się udać
bo osoba była nieodpowiednia
to po prostu nie było TO
więc, żebym nie wiem jak się starała...ja, on , miejsce, czar, kolacja, świece...nie mogło się udać

na zawsze już...
nie jestem już nastolatką, dzień zakochanych traktuję z przymrużeniem oka:)
no, rzecz jasna, że koszem kwiatów bym nie pogardziła
albo choćby garścią tulipanów z lidla:)
ale wystarczy też, gdy słyszę, jak im B. mój czyta Dzieci z Bullerbyn
a ja siedzę sobie wtedy w kuchni, właściwie to jadalnia już jest
i głaszczę mojego bloga, włączam cichutko ulubiony kawałek i niby jestem sama ze sobą
odpoczywam... czego najbardziej mi trzeba wieczorami
uspokajam oddech, po tym, jak ze złości i nerwów miałam ochotę nasze dzieci zjeść
po tym, jak super zdrowa i smaczna kolacja została zignorowana
popatrzyły, zrobiły dziwne miny i "oni wolą coś innego"
dla Janka, owszem, mam zawsze plan B, bo jego ciałko, waga i wzrost nadal oscylują pomiędzy 3 a 10 centylem, on po prostu MUSI coś jeść
ale czasem i mój plan B nie smakuje
bo czasem to nic im nie smakuje, w tyłkach się przewraca i sami już nie wiedzą, na co mają ochotę
żeby jeszcze ewentualnie ta ochota pojawiła się w tym samym czasie, kiedy ja ogłaszam czas kolacji!
grrr....

tak, więc siedzę przy drewnianym stole w kolorze wenge
kiedy oni czytają, i wiem, że potem już tylko ząbki i spanie
rozmyślam, co by tu zrobić z całym tym długim wieczorem
choć tak naprawdę ustawiam priorytety, bo lista outstanding things to do jest całkiem długa
a tak naprawdę... podsłuchuję ich i to Bullerbyn i w końcu idę tam do nich
i kawałkiem kołderki się przykrywam, dotulam do Jaśka, on do B., Marysia pod jego drugim ramieniem
pachną płynem do kąpieli i czosnkiem, bo od ostatniej choroby Janka i wszechobecnej grypy, faszerujemy się magiczną miksturą od Asi*
B. czyta szybko, za szybko, ja robiłabym to wolniej, ale dzieci są zachwycone
wieczór bez bajki czytanej przez tatusia, to wieczór stracony
egzekwują na nim ten czas i negocjują ilość rozdziałów
a ja podsłuchuję, o liścikach przesyłanych po sznurku między oknami dwóch małych dziewczynek
o gałgankach i szmacianych lalkach i o dłubaniu w nosie
jakże mi się ta książka wydaje teraz infantylna... całe dzieciństwo moje mi wraca
i jest teraz dzieciństwem naszych dwóch ludzików
Bąków kochanych, których również i z miłości mogłabym zjeść
nawet w te Walentynki
bez świec i wina, z kominkiem widzianym tylko kątem oka, bo tak naprawdę przysypiam na sofie późnym wieczorem
tym z długą listą małych konieczności
bez koronkowej bielizny i pełnego makijażu
i jest mi dobrze
z tą codziennością przewidywalną
z tymi nerwami, złościami i zakochaniem wplecionym w to wszystko

i chciałam ponarzekać
a wyszło, jak zawsze

dzień dobry:)







*magiczna mikstura do Asi, to przepis do Agnieszki Maciąg tutaj
polecam, nas stawia na nogi! albo przynajmniej nie pozwala paść:)


sobota, 13 lutego 2016

punkt widzenia zależy od umiejętności patrzenia


 
 
lubię moje samotne wyjścia z domu
wsiadam do auta, czasem na rower
nacieszam się względną ciszą
usłyszaną piosenką w radio
widokiem zwyczajnym, choć tak naprawdę zupełnie niezwyczajnym
lubię moje myśli wtedy
lubię siebie
 
jeśli wyszłam zła, rozczarowana, bezsilna
bo takich uczuć na co dzień przecież nie brakuje
nie są to te wielkie życiowe rozczarowania
 zatwardziałe żale, czy złości
to te raczej maleńkie, zgarnięte do worka "pomartwię się później"
więc gdy to "później" nadchodzi
wsiadam i jadę
i wyrzucam je i układam sobie
i zapominam szybko, już po ośmiu kilometrach
gdy wchodzę do sklepu i wybieram ich ulubione jogurty, sernik i croissant'y
albo wyjeżdżam gdzieś dalej i kupuję migdałową tartę, specjalnie dla nich:)
i świat wydaje się bardziej słoneczny, gdy wracam
bo przecież nigdy aż tak zachmurzony nie jest
 
taki ze mnie typ nie pamiętliwy
zapatrzony
 

 


 
 










 

 

czwartek, 11 lutego 2016

jestem niekonsekwentna

Nie ma na mnie bata.
Starałam się nazwać to inaczej. Trochę łagodniej, nie wprost.
Tłumaczyłam sobie, że dzieci małe, że pracy dużo, że dom, że wszystko, doba za krótka.
Ale prawda jest taka, że jestem po prostu jednym wielkim słomianym zapałem.
Bo że zapałem, to z całą pewnością. Wpada mi do głowy pomysł, inspiracja, myśl, i muszę już działać. Natychmiast.
No tak, brzmi prawidłowo, od słów do czynów. Niestety w moim przypadku kończy się jedynie na zrywie, zapisaniu, postanowieniu, tudzież opowiedzeniu całemu światu o tych moich planach. Niby działam, ale tak naprawdę stoję w miejscu. Mam w głowie plan na plan, widzę już niemal efekt końcowy, delektuję się nim, chwalę przyszłym sukcesem.
I tyle.
Nie robię tych koniecznych kroków, na końcu których czeka sukces.
Marzę o sobie w rozmiarze 38. Na blacie w kuchni leży rozpiska posiłków, dieta redukcyjna, i niby jem owsiankę, rukolę, raczej mniej, niż więcej, ale pajda świeżego chleba z samym masłem i czekolada pachnąca pomarańczami też się trafia. Chyba za często, waga to WIDZI.
O sypialni pustej, z łóżkiem tylko i małymi stolikami nocnymi, których jeszcze nie mamy, ale za to bez tony dokumentów do posegregowania, bez ciuchów na kupce, czekających na selekcję, wyprasowanie, złożenie.
O tarasie z zasłonkami, nowymi donicami i lampionami kołyszącymi się na wietrze.
O wyrzuceniu z domu wszystkiego, co zbędne, nadmierne, zakłócające.
Wydrukowałam nawet listę stworzoną przez Magdę, uważam, że jest genialna. Krok po kroku, pokój za pokojem, oczyściłabym z przeszkadzaczy, śmieci po prostu.
Wydrukowałam i leży ta lista. Już nawet nie wiem gdzie. Mogę wydrukować jeszcze raz.. zamiast w tym samym czasie wyrzucić choćby stare dekoracje świąteczne albo od dawna nie noszone rękawiczki.
Mam w głowie całe mnóstwo nowych blogowych projektów, miałam spisać moją interpretację niebieskiej książki. Liczba postów: 1.
Planowałam - już w zeszłym roku - napisać zachęcająco o urokach rodzinnych wakacji pod namiotem, taki mały przewodnik dla niezdecydowanych. Trzy linijki tekstu już mam, ciąg dalszy czeka na ciąg dalszy.
Niewysłana paczka z upominkiem świątecznym. Gwiazdkowym. Jest luty...?
Odgrzebanie hasła do naszego Skype'a, wybranie zdjęć do galerii na ścianie, zakup nowych krzeseł do jadalni, pojemników na przyprawy... Spotkanie z Anią, Dorotką, Paulą...

Planuję. I słyszę siebie samą w kółko "muszę w końcu się za to wziąć..."
I wkurzam się, gdy z szafki w przedsionku wysypują się szaliki i czapki i apaszki. I rękawiczki się wysypują, ale nigdy nie parami.
I gdy kopii pozwolenia na użytkowanie szukam, bo bank po raz trzeci się dopomina, mimo, że dostał pierwszą już pięć lat temu. Widać nie tylko u nas króluje papierowy bałagan.

Kiedyś walczyłam z tym. Ze sobą. Po etapie faktycznego tłumaczenia się zmęczeniem przy Maluszkach, niewyspaniem, bo katarki, karmienia, itp. przyszedł etap walki. Kupowałam organizery i kalendarze. Zapisywałam je skrupulatnie jakoś tak do połowy lutego. Potem wrzucałam do szuflady lub ginął ów kalendarz pod stertą nieschowanych dokumentów, rachunków i gwarancji.
Próbowała notować. Do dziś nie mam pojęcia, jakim cudem ja w ogóle ogarniam się w pracy, nie ginę w natłoku pilnych i niezwłocznych zadań i tematów. Moja koleżanka, Koziorożec, zużywa kilka ołówków miesięcznie, bo zapisuje każdą niemal sprawę, zaznacza, odhacza i wykreśla te już skończone. Patrzę i zazdroszczę. Tego ogarnięcia, spokoju, ułożenia.
Ja? Wolę zrobić, niż pisać, że zrobię. Ale wystarczy, że ktoś zadzwoni, przerwie, albo liczba maili na godzinę drastycznie wzrasta, automatem selekcjonuję w głowie, mózg paruje, działam, odpisuję, załatwiam. I dopiero po wyjściu z pracy czuję, ile mnie to kosztowało. Mam wrażenie, że przez całe osiem godzin miałam zadyszkę. Zresztą o tej zadyszce na siedząco pisałam już tu nieraz.
Próbowałam też poruszyć własną motywację poprzez chwalenie się nowym planem. Tak, żeby późniejsza niekonsekwencja była wstydem, więc miałam robić wszystko, żeby jej uniknąć.
Guzik.

A ostatnio... macham. Ręką. Na próby tej ewentualnej mobilizacji. Fakt, nadal wkurzam się, gdy Chodakowska pręży się w co drugim poście na moim facebooku. Zachęca ciągle od nowa. Wkurzam się, gdy inni chudną, biegają, ćwiczą. Dekorują, ścinają włosy, mają pasje. Piszą pięknie, schludnie, przemyślanie. Zachwycają i imponują.
Ale i tak - macham na to ręką.

I zasypiam na sofie.

Zdarzają mi się co prawda małe kroczki. Natychmiastowe sukcesy, chwile euforii i samozadowolenia.
Rower właśnie, spontaniczne 14 km po okolicy.
Wybrane miejsce na nasze letnie wakacje w tym roku, nareszcie!
Kupiony wymarzony szary płaszcz i wełniany otulacz. Taki milusi, jaki zawsze chciałam.

Cóż. Nadal będę planować, roztaczać wizje i snuć plany. Nadal będę wkurzać się na to wszystko, co we mnie słomiane. Ale może uda mi się z czasem nauczyć robić małe kroczki w tą dobrą stronę? Pomimo pędu i zadyszki, nie będę stać w miejscu. Zacznę działać, realizować i kończyć?
Dzieci rosną. Nie ma wymówek. Mam już dużo więcej czasu, niż dwa, trzy lata temu. Spróbuję. W tym na pewno jestem dobra. To się sprawdzi.
Będę próbować. Od każdego stycznia, poniedziałku, whenever.
Od nowa.
Konsekwentnie od nowa.
Za milionowym pierwszym przecież się udaje:)





piątek, 5 lutego 2016

milion kawałków

znalazłam niedawno
napisałam jeszcze dawniej
kiedyś opublikowałam go nawet, ale szybko schowałam, bo wydał mi się taki smutny
dziś smutno mi nie jest
a wiersz, to tylko ślad
 
 

w poprzednim życiu
na kolanach zbierałam z podłogi
we łzach rozmyte
kawałki
milion ich
 serca mojego które pękło
trochę pojedynczo, trochę garściami
chaotycznie
żeby żadnego nie zgubić

jak je skleić wtedy nie wiedziałam
 
 
czy to ja stałam wtedy obok i patrzyłam
 bezgłośnie niemocna
w klinicznej ciszy
w bezruchu
beze mnie

 nie mogłam zatrzymać wskazówek
ani obrazów
przesuwałam się popchnięta kolejnym dniem
to niemożliwe
zebrać ten milion
ułożyć jeszcze raz
i gdzie
bo tego miejsca już nie ma
mnie już nie było



uzbierałam
sklejone brzegi wyczuwam jeszcze
gdy ta piosenka leci
i gdy album w rękach trzymam

wtedy czuję
wspomnienie poprzedniego życia
z niedowierzaniem
to tchnienie małe
westchnienie
i już


 tak mocno moje milion kawałków teraz czuje
milionem bije
milionem kocha
bezpieczne

spokój

nie puść mnie nigdy


 


czwartek, 4 lutego 2016

fill the pages



wyruszyć w podróż
natychmiast, od razu
spakować torbę i wyjechać
mieć tyle pieniędzy, żeby móc tak po prostu oderwać się od ziemi
tu i teraz
zabrać ze sobą gruby notes i ołówek
and fill the pages
jak w tym filmie o Angliku poszukującym szczęścia
w Chinach, Afryce i Los Angeles
wyjechać
nawet z dziećmi
otworzyć przed nimi świat
pokazać nas trzymających się za ręce
z błyskiem w oczach
i uśmiechem dookoła głowy:-)

pojechałabym od razu
porzucając przejazdy kolejowe
zakupy w biedronce
i zaprawianie ogórków

z wiatrem niepewności we włosach
z życiem niecierpliwie tętniącym w żyłach
od razu
i wiem, że udałoby się
że świat nie jest wcale taki duży
jest na wyciągnięcie ręki
mogłabym zapisać nim moje strony
jedną po drugiej
widokiem ośnieżonych szczytów
śladami czterech par stóp na plaży
kubkiem kawy na końcu przy drodze
zmęczeniem
tęsknieniem

mogłabym
tak od razu



środa, 3 lutego 2016

nie traktuj siebie zbyt poważnie, nikt poza tobą tego nie robi

wczoraj wymiękłam i wyrzuciłam z siebie niechęć do usypiania dzieci
przytuliłam Marysię, spojrzałam w jej oczy śliczne dziewczęce
i uspokoiłam ją, zapewniłam, że rozumiem jej ostatnie problemy z zasypianiem
od razu opowiedziała mi, co ją tak męczy, czego się w ciemności obawia
że pan w telewizji miał dziwną minę, w tym ulubionym serialu babci Janki
tata miał wychodne, więc położyłam dzieci w naszym łóżku
policzek do policzka, mini nóżki wplecione z moje
mały łokieć czułam pod żebrami, wiercili się i obracali na boki, jakby mieli ich z siedem
cmokanie i miłosne wyznania szeptane mi do ucha, z buzią w moich włosach
czekałam na ich oddechy równe zaspane
bez pośpiechu
wiedziałam, że mój wieczór już się nie rozpędzi
energia wygasa, gdy tylko przyjmuję pozycję horyzontalną
no i dobrze, mój organizm potrzebuje ogromnych pokładów snu
mogłabym przespać dzień lub nawet tydzień, i jeszcze byłoby mi za mało
ciągle nie pozwalam sobie na ten sen, na relaks i wyleżenie
bo niby szkoda mi na to czasu
cały dzień czekam na ten wieczór, na chwile ciszy, gdy zasną
żeby móc swoje własne usłyszeć
ale często okazuje się, że siły ulatują ze mnie wtedy z prędkością mrugnięcia
nastawiam się na to, że po dwudziestej pierwszej zdążę przygotować obiad, spojrzeć na bloga, poćwiczyć lub pobiegać, poczytać i jeszcze położyć się spać sporo przed północą
ostatecznie robię wszystkiego po trochu, oprócz biegania i ćwiczeń...tych nie robię wcale
poukładam, czasem zerknę na film, ogarnę kuchnię i... znowu północ przychodzi za wcześnie
i już wtedy czuję się zmęczona samą wizją za krótkiej nocy
gdy telefon podpowiada, że budzik zadzwoni za 5 godzin i 24 minuty...


dziś rano obudziłam się sama w łóżku Marysi
w pościeli z Myszką Mini i pluszowym reniferem
choć gdy oczy przetarłam raz jeszcze...zorientowałam się, że jest nas więcej...



ten widok i słowa Bartka, gdy witał mnie chwilę później w kuchni, sięgając po kawę
"to się porobiło...:)"
rozbroiły mnie
dobrze, że zasnęłam z dziećmi
że nie trzymałam się kurczowo swojego planu, swojej nienaruszalnej wizji spędzania wieczoru
że wyluzowałam
dla nich i dla siebie
ile jeszcze takich nocy przed nami?
mamy nastolatków wzdychają ciężko tęskniąc już do takich właśnie wieczorów ze swoimi dziećmi
to już za nimi
a u nas to trwa
te wyznania miłości we włosach, malutkie nóżki i rączki splecione z moimi
zagarnianie naszego ja przez ich ciepło
zagarnianie dla siebie ich uśmiechów, słodkich słów i ufności...

beztroska dzieciństwa
niech będzie im takie
słodkie, bezpieczne, z zasypianiem w ramionach mamy, gdy trzeba
z kołysanką utulanką i ramieniem taty, gdy sen nie przychodzi od razu

przypomniał mi się rozdział 4 z niebieskiej książki
i to zdrowy rozsądek - o dziwo! - patrzy na mnie z przymrużeniem oka i puka się w czoło
wyluzuj!
to wszystko?
no tak! odpuść sobie
i innym
nie spinaj się, nie nastawiaj, że będzie... że musi być dokładnie, jak sobie życzysz, czy zaplanujesz
i że od tej doskonałości zależeć będzie Twój dzień, nastrój i przyszłość ludzkości
a co najmniej Twojej rodziny
mojej rodziny
bo ja, gdy tylko czas domowy, weekendowy nie układa się zgodnie z moim własnym planem - zaraz tupię nogą i bronię własnych potrzeb jak lew
zasłaniając się koniecznością ich posiadania i ciągłego spełniania
jakbym faktycznie była uciskaną matką polką, nie-do-końca feministką, uginającą się pod nawałem domowych obowiązków
powiedzmy sobie szczerze - nie wysypiam się teraz, ale przecież nie przez dzieci
piszę, pichcę, oglądam
ciekawość i internet wygrywają ze snem
dom? skończoną pedantką to ja nie jestem
lubię, i owszem, szybko i od razu
więc wyskakuję przed szereg, zamiast oddać szmateczkę mężowi i dzieciom
ale ostatecznie to tata zawozi i odwozi dzieci, podaje im obiad, czyta bajki przed snem i pomaga z lego
wiesza pranie, myje okna
a że zapomina o śmieciach...
nie no... nie ma na co narzekać, ani na kogo, naprawdę
dzieci będą szczęśliwsze, nawet jeśli zaśpię
zjedzą na obiad pierogi gotowce
ale ciepło i miłość, którą zdążę im przed tym snem dać
pozostanie w ich małych serduszkach
i w moim oczywiście!

cóż...może czasem, oprócz lektury mądrych niebieskich książek
wystarczy dobrze się wyspać...
koniecznie w towarzystwie pluszaków...
żeby nauczyć się na nowo traktować siebie choć trochę mniej poważnie :)




poniedziałek, 1 lutego 2016

life is good

znalazłam dziś pokrywkę od małego rondla w woreczku z pozostałymi instrumentami muzycznymi
pokrywka w zestawie z łyżeczką
puszka po piwie bosman (skąd u nas piwo bosman??) z zaklejonym otworem, wypełniona pestkami słonecznika
saszetki z nasionkami szczypiorku i cukinii zielonej
pojemnik z fistaszkami
i inne takie
instrumenty muzyczne, które zmajstrowała Marysia podczas mojej kilkugodzinnej nieobecności

wysprzątany dom, czyste naczynia wyjęte ze zmywarki, dzieci na dworze, ubrane tak, jak lubię przy silnym wietrze, czyli szczelnie
mama wraca z babskiego pół-dnia
mama wraca z babskiego pół-dnia z pełnymi rękami i uśmiechem dookoła głowy:)




książkę w niebieskiej okładce dostałam od Asi
Jej podarowałam "Ona ma siłę" Iwony Wiśniewskiej
Asia i ja jesteśmy grudniowymi Strzelcami, z tego samego roku
obie uwielbiamy kawę w białych filiżankach z ikea i obie tęsknimy do wakacji w Szwajcarii
pokrewne myślami, rozterkami i słabością do garam masala
Asia wiedziała, że niebieska książka bardzo ucieszy mnie i jeszcze kilka osób, którym ją podarowała
napisana po amerykańsku, prosto, trafnie, w formie lekcji
pięćdziesięciu lekcji, których same tytuły mogłyby posłużyć jako przewodnik na każdy dzień, miesiąc i chwilę

lekcję pierwszą przeczytałam siedząc w barze na przeciwko poczty głównej
czekając na jedyne w swoim rodzaju tosty z pieczarkami, ogórkiem i żółtym serem
i flaczki dla Pana Nieznajomego, który pomógł mi załadować wielką paczkę do bagażnika, nieśmiało prosząc przy tym o kupienie mu czegoś ciepłego do jedzenia
bo bułkę, to on już miał
chwilę wcześniej bohatersko zawalczyłam o odzyskanie owej paczki, ogromnie wyczekiwanej przez mojego ukochanego, a przetrzymanej przez kuriera
byłam z siebie bardzo dumna, czekałam na swój gorący posiłek na tym drewnianym krześle w barze
i czytałam o tym, że życie naprawdę jest dobre
life is good!
no przecież!
i czy ja naprawdę musiałam "dowiedzieć się" o tym z książki??
a wszystko wydarzyło się zanim napisałam swój piątkowy post
o ironio... jak mogłam go w ogóle napisać??:)



książkę czytam, noszę przy sobie i podśmiechuję się
śmieję się, przewracając strony
jest w niej tyle oczywistości, którą jednak tak trudno mi na co dzień zauważyć, dostrzec, zdać sobie sprawę
jak to: żeby napisać książkę, trzeba zacząć ją pisać...
albo: nie traktuj siebie tak poważnie, nikt inny tego nie robi

postanowiłam dopisać do każdej z lekcji to, co - postaram się - sama z niej wynieść
dam się poprowadzić
po kolei, bez pośpiechu, zaczynając od tego pierwszego rozdziału
life is good

i dziś bardzo namacalnie doświadczałam uroku życia
beztroskie babskie pół-dnia, rozpoczęte śniadaniem w restauracji z widokiem na tłumnie przybywających
kolejne wspólne rozterki nad kolorem płaszcza i potencjalnym zastosowaniem paru innych przedmiotów, bez których da się żyć, ale wożenie ich w wielkim sklepowym wózku daje tyle radości!
trochę mniej... suma przy kasie:)
ale te parę godzin cudownego relaksu, rozprawianie o kosmetykach, przymierzanie sukienki za milion dolarów, śmiech...
i po powrocie widok takiego mojego domu, z "perkusją" Córci, naczyniami wyjętymi ze zmywarki, pachnącym salonem i łazienkami i dziećmi - szczelnie ubranymi przez mojego B. - na wietrze...bezcenne

life is good
Bóg nigdy nie mruga
nawet na tyle nie traci nas z oczu