poniedziałek, 25 kwietnia 2016

w górach czuję, że jestem










Czuję każdą komórkę.  Czuję każdy mięsień. Swoich nóg, ramion.
Słyszę swoje serce, jak mocno i szybko bije. Nie na widok męźczyzny, bo wzrok mam wbity w swoje stopy, buty, kamienie i śnieg.
Idę. Krok po kroku. Uśmiecham się do siebie, na myśl o tych małych kroczkach, z którymi się ostatnio zmagałam. Te dzisiaj, to dopiero były KROCZKI.
Każdy etap to radocha na całego. Każdy etap to satysfakcja i mini zwycięstwo.
Góry weryfikują wszelkie wyobrażenia o sobie i swoich możliwościach.
Lub ich definitywnym braku...
Ale warto. Dla widoków i tych chwil załamania, po których dociera się na szczyt.









Kiedy koleżanka z pracy przesłała maila z propozycją weekendowego wyjazdu w góry, przeczytałam go jednym tchem, pół-myślą, niespełna mrugnięciem, między toną innych służbowych wiadomości.
"nocleg, odrodzenie, propozycja trasy, szlakiem od kościoła Wang"
Drugą moją pół-myślą, równie krótką i niedokończoną, było... czemu tak dziwnie, to odrodzenie? czy teraz nie mówi się po prostu relaks?
Niedługo potem "zajarzyłam", że Odrodzenie, to nazwa schroniska.
Wniosek zatem był jeden - weekendowy relaks w górach to przesądzona konieczność.
Żeby nie zdarzyło się więcej takich niedoczytań i zaciemnień umysłu.











Pogoda była cudowna. Ekipa była cudowna. Humor i dowcip.
Żarty i mało skutecznie ponawiane próby nie rozmawiania o pracy.
Jadłam najlepsze na świecie ruskie pierogi.
Piłam prawdziwie rozgrzewające grzańca.
Schronisko było pełne ludzi. Wśród nich pewien zawiany Brodacz i Dorota, która miała urodziny, więc cała sala śpiewała jej sto lat.
Z izbą pachnącą ciepłem i Atramentową Stasią Celińską w tle.
Tą, na której koncercie była pani Maria - kierowniczka schroniska - o czym z dumą opowiadała wydając herbatę w dużych kubkach.
Grałam w Rummikub i poznałam fundamentalne, choć nadal dla mnie magiczne, zasady układania kostki Rubika.
Nie przegrałam w piłkarzyki. Był remis.
Podłoga z drewnianych desek skrzypiała okrutnie. Zwłaszcza o siódmej rano. Nie mogłam dospać.
Znalazłam dwie piękne szyszki - pomyślałam, że będą dla dzieci. Ucieszą się, bo nie lubią oscypków.


W ciągu dwóch dni zdążyłam pobyć. Pooddychać. Zmęczyć się potwornie i zasapać.
Ale w górach czułam, że jestem. Każdą komórką mojego ciała.
Każdą myślą. I każdym brakiem.
Tego mi było trzeba!














6 komentarzy:

  1. Ach, jak ja lubię góry .... z dala od tego zgiełki, komercji ...
    zazdroszczę Ci wypadu
    Dobrego tygodnia :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wzajemnie:) O tak, w górach trudno o zgiełk i komercję. Ale tyle za to dają w zamian:)

      Usuń
  2. To jest właśnie magia gór!
    Pozdrawiam ciepło :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wiem doskonale co masz na myśli z tymi górami. Całe życie mieszkałam w centrum Polski, a 5 lat temu przeprowadziłam się w Beskidy. Uwielbiam to moje miejsce na ziemi, te góry na wyciągnięcie ręki, te widoki w drodze do pracy i świadomość, że są tuż tuż...:)Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja Ci bardzo dziękuję. Bo czuję, że zawalę dziś trochę pracę, ale pobędę na Twoim blogu, poczytam (już popłakałam nad opisem najgorszego dnia w Waszym życiu 14 lat temu). Takich słów mi dzisiaj potrzeba, bo mam wrażenie, że rozklejam się z niemocy. Więc rozkleję się do cna ze szczęścia chyba, bo przecież Szczęścia w domu mam trzy, tylko czasem nie dość mocno się do Nich przytulam:) Pozdrawiam Basiu:)

      Usuń