piątek, 20 lipca 2018

jedna wizyta, dwa ostatnie spojrzenia...





Pod powiekami mam nadal włoskie widoki. I żal mały i niedowierzanie, że to już, że to już po. Cudowny czas urlopu mija, szybciej, niż bym chciała. Staram się zatrzymać emocje i nastrój.
Mam ochotę wsiąść na rower i znów przemierzyć dwa ronda ścieżek rowerowych, owiana porannym chłodem, wiatrem znad Adriatyku, zanim dogonią mnie pierwsze promienie gorącego dnia. Zajrzeć do włoskiej piekarni, pełnej bagietek, ciabat i focaccia, tej z drewnianymi drzwiami, przy otwartym placu, niedaleko Via Pordelio.




A potem rzucić dziesiątki spojrzeń na lewo i prawo, na domy z lekko wyblakłą już elewacją, kolorowymi okiennicami, dyskretnie schowane za drzewami. Zawsze wzbudzają we mnie ogromną ciekawość, wyobrażam sobie, jak niezwykle musi się w nich żyć.
Pod powiekami mam je wszystkie nadal, zbierają się one pełen obraz mojej włoskiej szczęśliwości...
Przez całe dziewięć dni miałam nadzieję, że to balansowanie między ziemią a niebem pozwoli mi ułożyć myśli na nowo, że uda mi się zrelaksować, wyzerować wszelkie niepokoje. Zupełnie, jak w tej piosence chłopaków: "Początek". Iść z wiatrem, skoro wieje w dobrą stronę. Nie chwytać dnia, skoro całe tygodnie miłosnego lata przed nami...









Ale potem przyszedł do mnie ten jeden dzień, który otworzył moje oczy szerzej.
Cicha wizyta, dwa spojrzenia i wystarczyło. Przewartościowałam od nowa wszystko, co - myślałam, że mam poukładane. Odwiedziłam moją Ciocię. Ciocię Lusię, która - oprócz mojej Mamy i kilku nas wkoło, nie ma już na świecie nikogo. Drugi udar nie był już dla Niej tak łaskawy. Po ostatnich miesiącach... raz nadziei, a raz przebłysków normalności, bez żadnych druzgocących diagnoz, przywykliśmy do myśli, że będzie dobrze. Aż do teraz. Przykucnęłam przy Jej życiu kruchym, w rękach trzymałam Jej pomarszczoną, ale ciepłą dłoń. Miałam wrażenie, że życie z Niej ucieka. I że za drzwiami, na klatce schodowej siedzi i czeka...
Wczoraj zapukała i weszła.




*
Rozejrzałam się potem po pustym pokoju Cioci.
Co nam z tego życia....?
Miałam wrażenie, że wszystkie te przedmioty na półkach nagle zrobiły się puste i nieme. Nikomu już niepotrzebne. Bo to Ona już nie usiądzie na swoim fotelu, ani nie weźmie do ręki ulubionej szklanki. Zostało nic. Skoro nie ma Człowieka.
Nic nie zostało. Cisza. I przedmioty.

Co nam z tego życia...
...oprócz obrazów pod powiekami i wspomnień tych wszystkich żywych chwil i rozmów? Kilku zdjęć?
Nam, dla nas.
Bo Ona odeszła sama. Bez bagażu. Z pustymi rękoma. A w nich tylko różaniec.

Więc nie chcę już skupiać się tak bardzo na tym, jak będzie, jak ma być i rysować w myślach przyszłego szczęścia. Chcę nauczyć się skupiać na samym być. Zbierać chwile, emocje, złości i radości, zamiast rzeczy. Przeżywać. Choćby nawet i za mocno. Obserwować. Patrzeć. Świadomie. Nawet oddychać świadomie. Iść, z wiatrem lub pod wiatr.
Nie zastanawiać się za długo nad tym, jak ma być, jak myśleć, jak mówić. I że w ogóle jakość musi być. Popełniać błędy. I je naprawiać. I pozwolić popełniać je innym.
Marzyć. Płakać. Śmiać się. Żyć prosto.
I te obrazy pod powiekami zbierać...
Tyle nam z tego życia.





2 komentarze: