Co rano budziłam się o szóstej, czasem chwilę przed, czasem trochę po. Bez budzika.
Gdy tylko otworzyłam oczy, robiłam plan, wiedziałam, że najbliższe parę godzin jest moje. Oprócz Asi z sąsiedniej parceli, wszyscy nadal mocno i słodko spali. Do 7:30 na campingu obowiązywała cisza nocna, chodziłam więc na palcach a potem po prostu wybywałam - na plażę lub na ścieżki rowerowe.
Podczas pobytu na Camping Paradiso padało niemal co noc, czego jedynym plusem było rześkie i lekkie powietrze o świcie. Starałam się spędzić kilka minut na plaży, chodząc boso po mokrym jeszcze piasku, słuchając lekkiego szumu fal, robiąc nic. Mewy, muszelki, no i traktory grabiące i wyrównujące plaże. Kawiarnia szykująca się na pierwszych klientów, pracownicy prywatnych rezydencji zamiatający drewniane kładki. Słońce wychylało się już znad horyzontu i niewysokich zabudowań od strony Jesolo. Powietrze szybko robiło się cięższe, ale - na szczęście dla moich poranków - kilka z nich było naprawdę dość pochmurnych, jak na te okoliczności geograficzne, wtedy ruszałam na rower.
Spora część wybrzeża to świetnie przygotowane i przemyślane ścieżki dla rowerzystów, biegaczy i nam podobnym niespokojnych duszy. Musiałam je sprawdzić, dokąd mnie doprowadzą, czasem zabłądzić, czasem zawrócić. Nie udało mi się dojechać zbyt daleko na wschód, bo drogę do jednego z większych miast przecinała rzeka, ścieżka się urywała, a ruch na zwykłej drodze nie zachęcał do wciskania się na pobocze. Część bocznych uliczek kończyła się prze bramami innych nadmorskich campingów, a ponieważ znajdowaliśmy się na cyplu, możliwości rozjechania się na boki, były ograniczone.
Trafiłam jednak do uroczego miejsca, podczas jedynej nie solowej wyprawie, bo z Kasią z kolejnej sąsiedniej parceli (jak wspominałam wcześniej, tegoroczne wakacje spędzaliśmy z sąsiadami i rodziną), o czym pisałam tutaj, cudowny zakątek.
Byłam bardzo ciekawa włoskiego świata wewnątrz wiosek i małych miejscowości, prawdziwego życia, z dala od turystów, spokojnego, leniwego podczas sjesty, pracowitego od rana.
Kierując się na zachód, trafiałam na wielkie rondo, a z niego dwie możliwości trasy do wyboru. Do miasteczka Cavallino lub wzdłuż głównej drogi prowadzącej przez kilka kolejnych wsi do aż portu na Punta Sabbioni. Większość odcinków przejechałam tak wiele razy, że ponad tydzień później czułam się w tych okolicach, jak u siebie. Wiedziałam, gdzie należy zwolnić, gdzie warto zatrzymać, o której nie ma jeszcze tłoku, a przede wszystkim, gdzie kupić najpyszniejsze ciabaty na świecie i pozwolić swoim zmysłom na zalążek najbardziej absurdalnych nowych marzeń...
Boulangerie Il Fornaio w Cavallino-Treporti. Mała, słoneczna włoska piekarnia. To słońce wpadało do środka wprost przez jej otwarte drzwi właśnie o tej porze poranka, kiedy ja przekraczałam próg. Wnętrze w kolorze drewna i pieczywa. Pachniało uśmiechem i dobrym początkiem dnia:) Wybór dostatecznie kłopotliwy... bagietki, bułeczki, ciabaty, focaccie, pączki i drożdżówki z serem:) A poza tym trochę serów, wędlin i makaronów. Nie znalazłam ani żytniego, ani razowego chleba. I całe szczęście! Wakacje we Włoszech mają mi się kojarzyć z ciabatą i już. Kromki ze schłodzonym masłem, włoskim serem, sałatą i pomidorem... Poza tym zdążyłam je spalić tego samego ranka (a raczej związane z nimi kalorie).
We wnętrzu piekarni wisiał czarowny plakat, zbiór różnego rodzaju bułek z przypisaną nawą oraz regionu, z którego pochodzi lub w którym jest najpopularniejsza. Typowe dla regionu Veneto okazują się zoccoletto (bułeczki z dodatkiem jęczmienia), pan biscotto (lekko kręcone mini chlebki, choć można je też kształtem porównać do wyprostowanych rogali, nie mylić z ciasteczkami biscotti)
i maggiolino (podłużne pszenne bułeczki). Niektóre mają naprawdę fantazyjne kształty, niektóre znam. Temat dla mnie zdecydowanie fascynujący, postanowiłam poznać historię przynajmniej niektórych, może uda mi się przy okazji poznać kilka włoskich słówek:) Zgłębię temat.
Do tego miejsca wracałam kilka razy. Każdego dnia kupowałam coraz więcej pieczywa. Było, nie dość, że tańsze od tego z campingowego marketu, to z pewnością bardziej chrupkie i czarowne. Świeże. No i trzeba było się dla niego wysilić, pojechać rowerem. Pakowane w torebki z cienkiego białego papieru. Każde zamówienie osobno, z naklejoną karteczką - rachunkiem. Podrzucałam je potem pod namiot Jednych i Drugich współtowarzyszy włoskich wakacji. Przed śniadaniem. Bo najwięcej włoskich smaków poznawałam niemal na czczo, zanim wszyscy zasiedli do swoich dni.
Próbowałam też fantastyczne focaccia - z oliwkami, suszonymi i świeżymi pomidorami, z ziemniakami i rozmarynem. Cudowny smak, drożdżowe pieczywo przesiąknięte klimatem oliwy z oliwek. Zapach rozmarynu... i już wiem, że przepadłam... od razu zachciało mi się nauczyć je piec, poznać tradycyjny przepis, częstować znajomych, wracać wspomnieniami do smaku tego jednego kęsa, z ciekawości, bo powstrzymać się nawet nie próbowałam, pod drzwiami włoskiej piekarni przy placu w Cavallino, w promieniach słońca na przymkniętych powiekach. Ta chwila, która nie ma się już nigdy powtórzyć. Ale nie szkodzi. Uczę się łapać takie i dbać o to, żeby nic tego łapania nie zakłócało. Ani chęć zrobienia zdjęcia, ani żaden pośpiech...
Odezwało się wtedy we mnie, ponownie, to absurdalne marzenie, wizja własnej maleńkiej piekarni, pattiserie, boulangerie, bakery. Absurdalne. Ale jest. Cóż poradzić. Można się do niego uśmiechać. Na samą myśl. Ograniczony asortyment. Bułeczki, dwa rodzaje chleba i babeczki. Kawa z ekspresu, również tylko dwa rodzaje. Za to trzy stoliki z krzesełkami. Prosto. Na krótką wizytę. Lub moment potrzebnej samotności przy ulubionej w danej chwili książce.
Przez cały pobyt przejechałam na rowerze ponad 90 km, spaliłam 3000 kcal!
To były naprawdę aktywnie spędzone wakacje. Polecam taką formę wypoczynku:) Codziennie po kilka, kilkanaście kilometrów. Plus aqua gym w basenie:) Dlatego ani razu nie miałam wyrzutów sumienia z powodu bagietki czy pizzy. Dojechałam aż do Punta Sabbioni, czyli portu, z którego odpływają promy m.in. do Wenecji. Zajrzałam w kolejne boczne uliczki, za bramy zwyczajnych posiadłości, przez furtki domków. Powzdychałam i wróciłam na śniadanie.
Nie martwię się, że to już za mną. Będą kolejne podróże, wiem już nawet kiedy i dokąd. Będą i marzenia do spełnienia. Choćby się waliło i paliło. One czekają cierpliwie. Zwłaszcza na moje poranki, gdy mogę je w spokoju usłyszeć, pielęgnować i przygarnąć do siebie ramionami. Na zawsze.
cudownie Aniu Wspaniałe wakacje Należy się Wam :-)
OdpowiedzUsuńJuż czekam na Twoje kolejne podróże
To kiedy Wrocław? Warszawa?
No ja na ten Wrocław się piszę:) niech tylko zrobi się ciut chłodniej:)
Usuń