niedziela, 22 lipca 2018

Włochy - moje miejsca







Czasem wystarczy jedno spojrzenie, obraz, jeden widok, który złapie mnie za serce i od razu je skradnie - i od razu mogę uznać je za moje.
Czasem potrzeba mi kilku dni, a nawet tygodnia, na wydeptywanie własnej, przyswojonej ścieżki. Takiej, do której wracam i z którą wręcz się zaprzyjaźniam.
Podróże uwielbiam, właśnie za to, że dają mi tak wiele okazji do odkrycia tych nowych własnych miejsc. Wracam później do nich myślami i westchnieniami i o nich piszę. Dzięki nim mogę przetrwać pierwsze dni po powrocie do pracy, po urlopie.


I - jak zwykle po powrocie z wakacji - rozpoczynam cykl wspominek na blogu. Będzie dużo zdjęć, podzielonych na tematy. Będzie i słońce i deszcz, bo jego w tym roku nie zabrakło. Mimo, że byliśmy tutaj, na włoskim wybrzeżu Adriatyku:




Po wielu ścieżkach chodziliśmy ponownie, bo w zeszłym roku byliśmy na bliźniaczym campingu, na tym samym wybrzeżu, przy sąsiedniej ulicy. Pisałam o tym i tu, i tu, i tu. Jednak tegoroczny włoski czas różnił się znacznie od poprzedniego. Był dużo dłuższy. A przede wszystkim przeżyliśmy go cali i zdrowi. Bez wypadków i kolizji, nie licząc obdartych kolanek Janka po upadku na rowerze. I dzięki wyjątkowemu Towarzystwu przyjaciół, rodziny i sąsiadów - bo cała nasza campingowa grupa liczyła aż 17 osób! Udało się nad wyraz dobrze. O wszystkim tym napiszę, bo to dla mnie cudowna pamiątka.
A dla Was kilka chwil uśmiechu, mam nadzieję:)





Dziś - wrócę do dwóch miejsc, w których byłam tylko raz, a które nie pozwoliły po prostu przejść obok bez zatrzymania. One właśnie skradły moje serce, to do nich należy anglojęzyczne powiedzenie, które uwielbiam i nie znajduję naszego idealnego odpowiednika: they made my day.




B&B Locanda alle Porte 1632




Pojawiło się niespodziewanie podczas przejażdżki rowerowej, na którą wybrałam się wczesnym rankiem z Kasią, sąsiadką z Polski. Jechałyśmy przed siebie, i obie równo przystanęłyśmy za jednym z zakrętów, za mostem, z oczywistą potrzebą zatrzymania widoku i czaru miejsca na dłużej.
Bed & Breakfast Locanda alle Porte 1632, chiuso - czyli zamknięte.
Cichy - tego poranka, zaspany, choć słońce zdecydowanie wdzierało się mu na taras, wyjątkowo urokliwy zakątek. Jak zaczarowany, czekał na nas. Metalowe ażurowe stoły i krzesła, świeża bazylia i hortensje, i to słońce malujące na kamiennej podłodze coraz to nowe cienie... Obraz, który nasycał nasze oczy, jakieś małe pragnienia i tęsknoty...
Za wieczorem przy żywej muzyce, karafce wina i w ukochanym towarzystwie...
Za zatrzymaniem wskazówek zegarka, niemierzeniem czasu, beztroską i zapomnieniem o tym, co trzeba...
Włoski cichy zakątek, nad brzegiem rzeki Sile, na mini wyspie, co odkryłam dopiero podczas pisania tego posta. Moje miejsce.








Chiesa S.M. Ausiliatrice
...czyli Kościół Świętej Marii Wspomożycielki.

Szukałam kościoła, bo zbliżała się niedziela. Szukałam na wirtualnej mapie w telefonie. Z marnym efektem.
A potem, w sobotę, podczas kolejnej, rozciągniętej czasowo i zasięgowo rowerowej przejażdżki, znalazłam - niepozorny, choć... no właśnie... czasem trudno słowami opisać...
Znów każe mi się zatrzymać, odstawić rower, zajrzeć...
Cisza. Czerwona zasłona w drzwiach. A w środku znajomo.
Od kilku lat, wnętrze każdego kościoła otula mnie, jak domowy koc, spokojem, poczuciem bezpieczeństwa, oczywistością. Rozjaśnia moje wszelkie rozterki. Znika niepokój. Wyrównuje oddech. Daleko mi do bycia idealną katoliczką. Ale w kościele, zwłaszcza tym cichym, zawsze dostaję kolejną szansę. Wtedy, bardziej, niż gdzie indziej, czuję, że nie jest mi aż tak daleko...
On zawsze przecież tam jest.
I przestaję się bać.
Ten mały kościółek, we włoskiej Ca' Ballarin, po prostu miał pojawić się na mojej trasie, miałam na niego trafić w sobotni poranek. Miałam do niego wrócić w kolejny, niedzielny. Miałam znaleźć w nim moje miejsce. Tak, byłam tu dwa razy. Oczywiste.










Powinnam napisać tu jeszcze o jednym miejscu, małej piekarni z najpyszniejszymi ciabatami, jakie dotąd jadłam. Zasługuje jednak na osobną opowieść, osobny post. Trafiłam do niej przypadkiem, ale wracałam często i z uwielbieniem. A nawet z zamówieniem od zaspanych sąsiadów. Podrzucałam potem świeże pieczywo jasnym rankiem prosto pod ich namioty. Z radością i własnym niewyspaniem. Bo jak ja miałam spać do dziewiątej? Jak miałam przegapić szansę na odkrycie nietuzinkowych miejsc, o których w życiu nie doczytałabym w sieci. Miejsc, które drzemią za koronami drzew, zwyczajnie są. Nie czekają na zachwyt, ale i tak zachwycają swoją zwyczajną idealnością tych, którzy w danej chwili, w danym dniu, tej niezwykłości potrzebują.
Jak ja.



Czasem wystarczy jedno spojrzenie, obraz, jeden widok, który złapie mnie za serce i od razu je skradnie - i od razu mogę uznać je za moje. Już na zawsze.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz