piątek, 31 lipca 2015

lawendowy kram



Miał być post o życiu, refleksyjnie, filozoficznie...
Ale...czym, jak nie prawdziwym, intensywnym, pełnym śmiechu i emocji życiem, było wczorajsze popołudnie?

Mamy ogromne szczęście mieszkać wśród przyjaciół. Nasza "ulica" tak naprawdę jest ślepa, ruch tworzą kurierzy, traktor, szambonurek i...dziecięce rowerki:) Bo samych dzieci jest...zaraz...czternaścioro! W wieku od 2 miesięcy do sześciu i pół lat. Najbardziej zgrana paczka, to szósteczka, w porywach do ośmiorga:) Wymieniają się zabawkami, podwórkami i czasem, na chwilę, domami. Jeśli jedno znajdzie się u nas w okolicach kolacji, zje z nami. Jeśli nasze zasiedzą się na dywaniku, wśród zabawek, w pokoju sąsiada, nikt nie ma nic przeciwko.
Granice oczywiście są. Zdrowy rozsądek nas, rodziców. Najważniejsze, że dzieci potrafią znaleźć wspólny język, chęć do zabawy, przeplatanej zaczepkami, małymi kłótniami, obrażaniem i łzami. Piskom, krzykom (teraz małe dzieci z jednym mają problem - decybelami), ekscytacji nie ma końca. Ciągła karuzela i gonitwa. Moje, twoje, nasze.
My, rodzice, co jakiś czas liczymy je tylko i sprawdzamy, czy "komplet" jest w zasięgu wzroku lub słuchu.
Wakacje trwają u naszych dzieci właściwie cały rok. Pierwsi uczniowie idą do szkoły teraz, we wrześniu. Ale lipiec i sierpień to przede wszystkim wyzwanie dla opiekunów. Spora część rodziców mieszkających przy naszej drodze, to nauczyciele. Nieraz zdarza się, że trochę zazdroszczą mi - spoza ich fachu - chwil "odpoczynku" w pracy. Względna cisza za biurkiem, brak pytań o zaginione auto, plastelinę, krzyku o podrapany policzek...to w ich oczach prawdziwy relaks.
Dlatego opłaca się wysilić nieco i podrzucić dzieciom pomysł na zajęcie, które pochłonie - nadal nie całą, ale zawsze - sporo ich energii.
Muszę przyznać, że po trzydziestu dniach lipca, w połowie letnich wakacji, kiedy worek z pomysłami robi się niebezpiecznie lekki, matka natura przyszła z pomocą.


Przyblakła miejscami lawenda, w ilościach hurtowych, poszła pod nóż.




 
Powybierałam gałązki z najciemniejszymi kwiatkami, układałam, wiązałam, żal było mi ich wyrzucić.
Część zaniosłam do pracy, postawiłam w wiklinowym koszu w jadalni, a karteczka
"take me home..."
zapraszała do częstowania się aromatem.
 
Pod nosem, przy układaniu Marysi do snu, szepnęłam, że można przecież pobawić się w sklepik, ustawić kosz, krzesełko, cenę...może ktoś pokocha lawendę tak, jak my, i kupi choć mały bukiecik?
 
Mówisz i masz!
 
 
 
Dzieci pół dnia czekały na kupców. Każdy pojazd wypatrywany był z ogromnymi emocjami. Niestety przejeżdżający kurierzy, traktorzysta i szambonurek pozostawiali dzieci pod chmurą kurzu i rozczarowania. Mój B. zadzwonił do mnie, a ja - specjalista do spraw marketingu - wzięłam na siebie słodki ciężar promocji.
Kilka esemesów, wsparcie Sąsiadki Kasi, która wyczarowała przepiękny napis "Lawenda", malowany na gorąco, spontanicznie, od ręki, gratisy w postaci rabarbaru i gałązek melisy. Zanim wróciłam z pracy, interes rozkręcił się na dobre.
 






 



Było naprawdę cudownie!

Dzieci raz po raz rozkosznie zapominały o handlowych obowiązkach, rozbiegając się na wszystkie strony. My, mamy, stałyśmy z kubkami pachnącej kawy, rozmawiając o urlopach, opaleniźnie, ikei i odchudzaniu. Pozostali sąsiedzi kupowali i śmiali się. Przyłączali do wspólnej zabawy i żartów.
Utarg sprawiedliwie rozdzielony, ostatnie pięć bukiecików rozdałam już po "zamknięciu" lawendowego sklepiku!
Patrzyłam na te nasze pociechy, na ich radość, entuzjazm, zaangażowanie i...wspólność. Wrażenia całego dnia pomogły im dość szybko zasnąć, a ja przy wymiataniu z ganku pachnących okruchów lokalnego handlu uśmiechałam się do siebie, nie żałowałam nawet, że nie poszłam na wieczorny trening, ani pobiegać. Tyle spontanicznej radości i lekkości, i oderwania od przyziemnych spraw zdarza się nieczęsto. Czas spędzony aktywnie z dziećmi i przyjaciółmi - bezcenny.

A lawenda kolejny raz odwzajemniła nasz nieustanny nią zachwyt i uwielbienie jej czaru...


 
 

czwartek, 23 lipca 2015

lecę w kulki....



Dziś mało tekstu. Za to trochę zdjęć tarasowych dekoracji.
Jutro przyjeżdżają Goście, więc - żeby za bardzo w te kulki nie lecieć - pędzę pichcić. Pisanie musi poczekać:)














poniedziałek, 20 lipca 2015

być sobie sterem, żeglarzem i...terapeutą



Otwieram oczy. 6:38. Sobota. Mogę jeszcze spać!


6:39. Ale po co? Mogłabym przecież - zanim dzieci się obudzą - zrobić sobie maseczkę, pomalować paznokcie...

6:40 Wstaję. Gorąco. Odkrywam dzieci.
Poranne wstawanie w weekend po prostu uwielbiam!
Cisza, słychać tylko ptaki. Cały długi dzień przede mną. Głowa pełna planów. Chce mi się działać, wymyślać, robić. Zdążę nacieszyć się porządkiem, zanim dzieci wprowadzą swój rodzaj ładu. Zauważyłam jednak, że sporo w moim życiu ostatnio się zmieniło. Tak, jak już pisałam, Bąbelki zasypiają same i śpią w swoim łóżku do rana! Sporadycznie zdarzy się nocna wędrówka Marysi do naszej sypialni, poprzedzona szeptem znad ucha "mamusiu mogę do ciebie przyjść?".
Skończyły się nawoływania, płacz, zapalanie światła, moje nocne rozbudzenia. Śpię jak suseł do świtu. Co prawda, znowu trochę za krótko, ale wieczory z B. są takie przyjemne...drink, film, a zdążę jeszcze zrobić parę dekoracji.

Ale do sedna.
W ten sobotni poranek weszłam na wagę... uuuu......
Dzień wcześniej, na trzydziestce Szwagra, widziałam się z naszą sportsmenką Asią - Szwagierka od drugiego Brata B. Mój rocznik. Dwoje dzieci. Wygląda jak milion dolarów (Zuzik - jak czytasz, możesz to powiedzieć Mamie:) ). Biega, ćwiczy Chodakowską, je za mało.
A ja? Wyglądam jak sto trzydzieści funtów. Łapię znowu depresję. Byłam, owszem, w minionym tygodniu na mega treningu, twistery, pajacyki, padnij, powstań, przysiady i wymachy z obciążeniem. Zadowolona, zmęczona potwornie, jest! Złapałam bakcyla:)
Przez trzy kolejne dni poruszałam się jak Frankenstein, uda jak ogień, w pracy nie mogłam schodzić po schodach, a ekspres do kawy jest na parterze:) Więc poszłam biegać, żeby zakwasy rozgrzać. Niestety, efektów jakoś nie widać:) Kolejny trening odwołany, więc czekam do poniedziałku.





I tak sobie usiadłam z rana, z żelaznym postanowieniem zmiany diety. Mam taką jedną, sprawdzoną, rozpisaną w formie jadłospisu, z przepisami, wszystko. I z tym nie czekam do poniedziałku. Zaczynam od dziś, od zaraz. Zdrowo, mniej, dużo wody.
Tylko lodów nie mogę sobie odmówić...
Zacznę od mocnego postanowienia. Nie poddać się! Nie załamywać. Nie odpuszczać.
Zmieniłam już mleko na mniej tłuste. Bułki i chleb tylko ciemne. Wieczorny głodek - musimy się zaprzyjaźnić, a podejrzewam, że z czasem da mi spokój.
W pracy zabieram do swojego pokoju litrowy dzban wody z cytryną. Przed wyjściem do domu musi być pusty.
Naprawdę muszę wytrwać. Chcę bardzo. Bo nie lubię swojego odbicia w lustrze. Buzia ładna, ale codzienny dylemat, w co się ubrać, żeby zatuszować, kończy się przybiciem i smutkiem. Tym bardziej, że wszyscy wkoło chudną! Nie mogę pozwolić sobie na więcej wymówek. Bo w tym właśnie tkwi cały paradoks - wiem, co robię nie tak, jestem po prostu leniwa! Dwa kilogramy temu śmiałam się i powtarzałam sobie, że już za momencik zacznę, więc zjem tylko te parę ciastek. Skoro ZARAZ zacznę wycisk... I to zaraz nie nastąpiło, a waga ruszyła...w górę!
Zgroza!

Więc już nie zwalam na zmęczenie, brak czasu, konieczność korzystania z życia zamiast siódmych potów na treningu (są inne sposoby oprócz jedzenia). Pomału, ale konsekwentnie, eliminuję to, co najbardziej kaloryczne, a najmniej wartościowe w mojej codziennej diecie. Ruszam się - dzięki wsparciu kochanej Ani:)

To ode mnie zależy, czy mi się uda. Bardzo chcę, żeby się udało.
Pracuję też nad krokiem towarzyszącym - podzieleniu się moimi domowymi zadaniami z całą Rodzinką i przyzwyczajenie dzieci do tego, że mamie należy się relaks, odpoczynek i czas dla siebie tylko. Damy radę:)



A w międzyczasie odkrywam uroki lata. Lawendowy miód zrobiony, ciasteczka zjedzone.
Dzieci potrafią pięknie bawić się i w domu i na dworze...wystarczy pojechać z nimi do sklepu "metalowego", znalazły tam grubaśny sznur, a od sznura do kowboja droga niedaleka:) Można na nim ciągnąć również konia, na biegunach.










A na zbliżające się weekendowe odwiedziny koleżanki ze studiów z rodzinką, zabrałam się za dekoracje i wielkie sprzątanie domu. Zabawa na całego:) Już niedługo pokażę nowy wystrój tarasu.







Z pozdrowieniami,
Ania:)

wtorek, 14 lipca 2015

Camping Aaregg



Każdy wie, że znalezienie dobrego i sprawdzonego miejsca na wakacje, to zadanie dość trudne, i że od niego w dużej  mierze zależy, czy pobyt się uda, czy nie.
Apetyt na kolejny urlop, na nowe miejsce, pojawił się u nas już po powrocie z wakacji w zeszłym roku. Spędziliśmy go nad Jeziorem Bodeńskim, na granicy Austrii, Niemiec i Szwajcarii.
We dwójkę. Pod namiotem.
Potem trafiliśmy na wyjątkową promocję cenową na namiot wielki, jasny i przesądzający o wspólnej przyszłości:)
Miejsce? Poszukiwania trwały kilka tygodni. Francja, Włochy, Niemcy, Szwajcaria. Ceny i opinie. Warunki sanitarne i atrakcje dla dzieci. Pogoda i odległość.
Tak naprawdę - uwielbiamy to. Uwielbiamy podróżować i planować te kolejne.

Pisałam już nieraz, że Szwajcaria nas po prostu przyciąga. Wyjątkowo trudno nam wysiedzieć na plaży, basenie, w jednym miejscu. Stąd pociąg do odkrywania coraz to nowych ścieżek lub poznawania ich na nowo na kolejnym etapie naszego życia.
Oczywistym było, że tegoroczny wyjazd musi być kompromisem pomiędzy tym, co my chcemy zobaczyć a tym, co sprawi radość naszym dzieciom. Góry i woda wydawały się idealnym połączeniem.




Camping Aaregg znajduje się w czołówce rankingu, zwłaszcza jeśli chodzi o warunki sanitarne. Dla mnie jest to ogromnie ważne, bo dam radę z mrówką czy szczypawicą na parceli, ale nie wyobrażam sobie bać się wejść do toalety:) Na szczęście wybrany camping sprostał naszym oczekiwaniom. Nie piszę, że przerósł, bo uważam, że taki komfort i estetyka, jaką tam zastaliśmy, wszędzie powinna być po prostu standardem. A nie cudem:) Zresztą widać to bardzo dobrze po Szwajcarach, że należy im się odpowiednio wysoki poziom obsługi, otoczenia, życia.
Zadbane i czyste sanitariaty, skoszona trawa na parcelach, możliwość umycia auta, wędki, butów, psa, kota jest normą. Osobne mini toalety dla dzieci, trzy wysokości umywalek, wszystko kolorowe, pod prysznicem, trąba słonia zamiast baterii prysznicowej - nisko i wygodnie dla dzieci. Kabinki do kąpieli niemowląt, z przewijakiem w kolorze odpowiednio niebieskim i różowym. Ogromne lustro z podświetleniem jak w aktorskiej garderobie - dla pań - gdybym miała więcej czasu, spędziłabym tam długie chwile robiąc makijaż, czy modelując włosy.
Mieliśmy szczęście, bo wysoki sezon w Szwajcarii rozpoczynał się w tym roku od 5 lipca, czyli w dniu naszego wyjazdu. Oznaczało to, że przez cały tydzień towarzyszyło nam naprawdę niewielu turystów. Spora część campingu to prywatne parcele, a na nich przyczepy, domki letniskowe oraz mini domeczki, nazywane tu woodytramps lub podhouses o uroczym kształcie. Przeznaczone dla rowerzystów, włóczęgów:) traktowane jako alternatywa dla namiotu. Ale one również dopiero czekały na swoich gości.
Przyjeżdżając tu właściwie przed sezonem, mieliśmy wrażenie, że kamienista plaża, plac zabaw.. czekają niemal wyłącznie dla nas.



Ogromną zaletą naszej parceli była bliskość placu zabaw. Siedzieliśmy sobie wygodnie na leżaczkach, a dzieci bezpiecznie bawiły się na ogrodzonym placu, kilka kroków od nas.












Plaża nie była zbyt duża, właściwie okazała się całkiem mała i kamienista. Ale ani nam, ani dzieciom zupełnie to nie przeszkadzało. Woda - baaardzo rześka, ale czysta - była naszym zbawieniem podczas ponad trzydziestopniowych upałów. Ogromne kamienie służyły nam jako siedziska, a dzieci namiętnie poszukiwały najpiękniejszych okazów tych drobnych.










Przed najazdem Szwajcarów, Holendrów i Niemców, zdążyliśmy pobawić się w podchody, camping dawał ogrom możliwości! Strzałki z patyczków i kamyszków, karteczki z zadaniami ukryte przy gałęziach drzew, skarb w domku na placu zabaw, a co najważniejsze - wyprawa z latarkami, bo przecież nadchodził zmierzch:) Po wszystkich atrakcjach dzieci zasnęły pod chmurką, temperatura leniwie spadała poniżej 28st. C.

 







Dzień przed wyjazdem zrobiło się gwarno i tłoczno. Z zaciekawieniem obserwowaliśmy "nowych" i trochę z żalem, ale trochę też z ulgą żegnaliśmy się z campingiem.




Dzieci chcą wrócić, chcą jeszcze spać pod namiotem. A my? Tęsknimy i wspominamy, przeglądamy zdjęcia i... już planujemy kolejne wakacje:)

Dziękuję, że - jeśli - dotrwaliście do końca!